...

środa, 27 lutego 2013

lalalala... Lala!

Jakiś czas temu Aga poprosiła mnie o uszycie lalki dla jej synka. Lalki - chłopczyka. No to uszyłam kogoś takiego:




Jak widać, ma kilka ubrań na zmianę - dwie pary spodni, podkoszulek, bluzę oraz sweter z kapturem wydziergany na drutach i sportowe butki. Bielizna też jest, ale co się będzie afiszował;) Do tego fryzurka "na jeża" i niewinny uśmiech, który jednak nie powinien nikogo zmylić -bo niezły z niego rozrabiaka!

Przypominam o zabawie z poprzedniego postu - jak na razie las rąk, las rąk...;)

czwartek, 21 lutego 2013

Jeden zając...

...wiosny nie czyni;)

Ale przedwiośnie chyba może?

Ja od dziś zaczynam wiosenne odliczanie. W związku z tym prezentuję pierwszą jaskółkę.... eeee... pierwszego zająca w nowej wersji. Dla mnie nowej, bo jeszcze takich nie szyłam, ale naoglądałam się na blogach i pozazdrościłam:







Na dodatek przypomniałam sobie, jak się robi na drutach i wydłubałam jej sukienkę. Szydełkiem umiem tylko łańcuszek,  próbowałam jeszcze zrobić kwiatek, ale wyszło, co wyszło. To znaczy opaska z czymś kwiatkopodobnym. Powiem nieskromnie, że mnie się podoba;) I wygląda wiosennie. 

A teraz mała zabawa dla tych, którym też moja przedwiosenna zajęczyca się podoba i chcieliby mieć ją na własność. Wystarczy napisać w komentarzu uzasadnienie chęci posiadania tej panienki. Pierwszego dnia wiosny zostanie wybrana najciekawsza wypowiedź i okaże się, do kogo panienka pokica.

Pozdrawiam wszystkich ciepło!

PS. Dziękuję za wsparcie w temacie zębów mądrości;) Mam na razie trzy, może kiedy pojawi się w końcu czwarty, to w końcu zmądrzeję:))) i wszystkie pousuwam;)))) Tymczasem na bolące dziąsło pomogła woda utleniona.

sobota, 16 lutego 2013

No na co mi?????

No na co mi te zęby mądrości?!??!!!!!!??? No na co, ja się pytam?!!!??? No heloł????!!! Zwariować można....

sobota, 9 lutego 2013

Historie rodzinne - cz. 4

U rodziców mojej mamy spędziłam 4 lata wczesnego dzieciństwa. Babcia była bardzo pracowitą osobą, prowadziła gospodarstwo, szyła, robiła na drutach swetry. Miała ogródek, warzywnik, mały sad. W chlewiku zawsze mieszkał jakiś prosiak, po podwórku biegały kury, kaczki i jedna gęś - rezydentka, z którą babcia rozmawiała, i która zachowywała się bardziej jak pies, niż gęś. Wtedy jeszcze nie było wodociągu, po wodę chodziło się do studni - babcia nosiła ją w wiadrach zawieszonych na nosidle zakładanym na ramiona. Często chodziłam z babcią po wodę, lubiłam patrzeć, jak najpierw spuszcza wiaderko na łańcuchu, hamując szybko kręcący się wał zwilżoną dłonią, a potem mozolnie kręci korbą, żeby pełne wiadro wyciągnąć ze studni. Po zakupy babcia jeździła do miasteczka autobusem, wstawała wtedy bardzo wcześnie. Wracała ze świeżym chlebem, akurat na śniadanie.





Z dzieciństwem u babci kojarzy mi się zapach lasu o poranku. Wieś otaczały sosnowe lasy, dzięki czemu panował w tych stronach specyficzny mikroklimat. Ranki były ciepłe, wilgotne, bezwietrzne. Siadałam na szerokim, wytartym drewnianym progu, bawiłam się z kotem i zjadałam kromkę chleba ze śmietaną i cukrem, las pachniał, dzięcioły stukały, a gołębie od sąsiada sfruwały na podwórko i wydziobywały ziarno kurom. Na płocie suszyły się jakieś bańki na mleko i większe garnki. W kuchni szumiało pod blachą kuchenną, trzaskały szyszki dorzucane do ognia. Babcia gotowała kakao albo kawę zbożową, a herbata smakowała zupełnie inaczej niż dziś, co pewnie było zasługą wody bez chloru. Herbata to chyba była Madras, piłam ją zawsze z ceramicznego kubka ozdobionego wzorkiem w różyczki. Kuchenny stół ustawiony był pod oknem wychodzącym na wschód, poranki były więc zawsze rozświetlone słońcem. Jakoś tak mi się wydaje, że zawsze rano świeciło słońce... Ale to przeciez niemożliwe. Może to babcia była słońcem? Ja natomiast byłam niejadkiem, babcia wyczyniała cuda, żeby wnusia nabrała trochę ciała. Te kromki ze śmietaną i cukrem to była jedna z niewielu rzeczy, które mnie potrafiły skusić. Nie do wiary, jak to się przez lata zmieniło;)




Na wakacje przyjeżdżała kuzynka, ale była ode mnie starsza i nie miałam w niej zbyt dobrej towarzyszki zabaw, za to jej rodzice mieli aparat fotograficzny;)

W upalne dni powietrze niosło zapach rozgrzanego igliwia, żywicy, zmieszany z wonią poziomek porastających rowy. Zbierałam je do szklanki, albo nawlekałam na trawę. W rowach rosły też maślaki, które piekło się na blasze. Babcia zawsze była gdzieś w pobliżu, zrywała pokrzywy, które potem dodawała do ziemniaków dla świń i kur. Po pokrzywy wybierała się z małym wózkiem na dwóch kółkach. Kiedy wózek był pełen, nakrywała go płachtą, a ja siadałam na wierzchu i jechałam sobie bardzo zadowolona. Czasem wędrowałyśmy dalej, aż pod wielkie pegieerowskie pole z pastewnym łubinem. Zapach łubinu kocham do dziś, wywołuje we mnie dziwne uczucie - spokoju i tęsknoty… 





W którąkolwiek stronę się człowiek nie odwrócił, trafiał do lasu:)




Czasami przychodziły deszcze, spędzałam wtedy czas w domu. Jak już wspominałam, domek był mały. Wchodziło się do niego po szerokich betonowych schodach, potem była sień ze spiżarnią za zasłonką i klapą w podłodze zamykającą zejście do piwnicy. Z sieni przechodziło się do kuchni, a z kuchni do pokoju - i tyle! Pokój miał duże okno od południowej strony, ale wpadało przez nie mało światła, bo zaraz przy domu rosły duże drzewa. Po obu stronach okna, z drewnianych kwietników zwisały gęste i kłujące asparagusy. W pokoju stało  wielkie małżeńskie łoże, w którym sypiałam z babcią (dziadek sypiał w kuchni na kozetce, mógł tam sobie do woli popalać papieroski, bez których nie mógł się obejść). W pokoju była też duża szafa do kompletu z łóżkiem oraz  toaletka z wysokim trzyczęściowym ruchomym lustrem i niskimi szafkami po obu stronach. Lubiłam buszować w tych szafkach. W jednej, zawinięty w papier, schowany był babcin warkocz - zachowała go na pamiątkę, chyba żal jej było trochę ścinać takie piękne, gęste, brązowe włosy. Często wyciągałam też z szafki ogromną księgę „Kuchnia Polska” ze zdjęciami potraw, przeglądałam ją godzinami z dużym zainteresowaniem.
Babcia, przy tak wielu zajęciach, potrafiła jeszcze wygospodarować czas na książki. Kochała czytać. Przy okazji wyjazdu po zakupy odwiedzała bibliotekę i wypożyczała książki dla siebie i dla mnie. Czytała mi je i ona, i dziadek. Dziadek był człowiekiem schorowanym, po ciężkich przejściach - przeżył piekło Oświęcimia. Lubił uciekać na ryby, jeździł nad rzekę na rowerze. Przywoził ryby, które babcia sprawiała i smażyła na obiad. Nie przepadałam za tymi rybami - ale wtedy trudno było znaleźć potrawę, za którą bym przepadała. Dziadek miał talent do rymowania i rysowania. Układał dla mnie wierszyki, rysował do nich ilustracje. Czasami te ilustracje zapełniały okładki książeczek, które przywozili mi rodzice - chyba wtedy były jakieś braki w papierze? Do dziś mam te książeczki, ale tak skutecznie je schowałam, że nie mogę znaleźć;) I niektóre wiersze dziadkowe też się zachowały. 
W zimowe wieczory chodziłam z babcią na „darcie pierza” - tak się to nazywało. Gospodynie zbierały się w jednym domu, żeby zamienić pióra wyskubane z gęsi i kaczek na miękki puch, którym potem wypełniały poduszki i pierzyny. Bawiłam się pod stołem i słuchałam różnych opowieści, czasami zabawnych i nie do końca przeze mnie rozumianych, a czasami mrożących krew w żyłach - gdzieś „straszyło”, komuś znowu pokazało się żydowskie dziecko. To nie było jeszcze tak długo po wojnie, ludzie nadal pamiętali, co działo się w tych  lasach, wiedzieli, w którym miejscu Niemcy zamordowali żydowską rodzinę. Nawet  mój dziadek twierdził, że kiedyś, zbierając grzyby, spotkał małego obdartego chłopca, który go prowadził w głąb lasu i nagle znikł, jakby zapadł się pod ziemię. Brrrrrr, ciarkki przechodzą, jak to wspominam… I kiedy wracałam z babcią późno w noc do domu po tym darciu pierza, to nieraz szłam z zamkniętymi oczami, trzymając się kurczowo babcinej ręki. Bałam się je otworzyć w obawie, że zobaczę jakiegoś ducha;) Szybko wbiegałam do ciepłej kuchni, by za chwilę znaleźć się pod pierzyną i w jednym momencie zasnąć. A rano zapominałam już o w wszystkich strachach.
Maj to była cudna, ciepła wiosna - i majówki.  Przychodziło na te nabożeństwa sporo ludzi, gospodynie w pięknych chustkach na głowach (moja babcia też:)), panowie w wyglansowanych butach, każdy z modlitewnikiem, śpiewnikiem. Jednak większość pieśni maryjnych wszyscy znali na pamięć i rzadko korzystali z książeczek. Kapliczka była skromna, ubrana kwiatami z ogródków. Stała już prawie za wsią, daleko od domu dziadków. Czasem zbierałyśmy się z babcią do powrotu jeszcze przed końcem nabożeństwa, szłyśmy sobie spokojnie do domu, a za nami brzmiały coraz cichsze śpiewy, odbijające się od ściany lasu.
W każdą sobotę po południu przyjeżdżali rodzice. Wtedy w soboty normalnie się pracowało, więc dopiero po południu szli 8 km do pociągu, jechali około godziny, potem wsiadali w autobus - i pojawiali się w drzwiach, gdzie już tęsknie ich wypatrywałam. Cała niedziela była nasza. Latem przeważnie chodziliśmy do lasu. Biegałam od mamy do taty, ciesząc się przeogromnie z ich obecności, ze wspólnego spaceru, z obfitości zebranych malin, poziomek. Po powrocie zjadaliśmy obiad ugotowany przez babcię i po krótkim odpoczynku, pozmywaniu naczyń - znowu wychodziliśmy na spacer, tym razem również i z babcią. Potem jeszcze tato przynosił parę wiader z wody ze studni i robił się wieczór. Nie chciałam iść spać, bo wiedziałam, że kiedy się obudzę, rodziców już nie będzie. Wstawali bardzo wcześnie rano, przed 4, żeby zdążyć dojechać na czas do pracy. Tęskniłam za nimi bardzo, wciąż odliczałam kolejne dni do soboty. Babcia jednak potrafiła mnie utulić, uspokoić. Łzy obsychały i  zaczynałam swoje codzienne zabawy, zapominając na jakiś czas o tęsknocie. Babcia była wcieleniem łagodności, spokoju i dobroci. Nigdy na mnie nie krzyczała, nie złościła się. Pozwalała mi na wiele. Z resztą, wtedy dzieci miały sporo swobody. Nikomu nie przeszkadzało, że babrałam się w błotku, taplałam w garnku z wodą dla kur, tarzałam z psem po ziemistym podwórku. Wieczorem babcia wstawiała mnie do miednicy i zmywała całodniowe brudy. A czasami byłam tak zmęczona, że szłam spać bez mycia - i jakoś przeżyłam;)

Teraz wiem, że to były piękne dni. Czas cierpliwie zatarł smutki, pozostawiając wszystko, co dobre. Zdarza się, że jakiś widok, zapach przywołuje wspomnienie, coś nie do końca uchwytnego, przebłysk szczęśliwego dzieciństwa…




...................

Dziękuję za przeczytanie tych - pewnie przydługich - opowieści. Mam nadzieję, że nie zanudziłam nikogo. Jeśli jednak tak - wkrótce znowu pojawią się zwykłe szyciowe sprawy:)
Pozdrawiam serdecznie wszystkich stałych i nowych "podglądaczy", a tym z Was, którym chciało się skrobnąć komentarz pod poprzednimi wpisami, jestem bardzo wdzięczna i dziękuję przeogromnie:)

poniedziałek, 4 lutego 2013

Historie rodzinne - cz.3

W szkole była spora sala gimnastyczna, a w niej co jakiś czas organizowano imprezy dostępne (za opłatą) dla okolicznych mieszkańców. Na zakończenie pierwszego semestru zawsze była zabawa choinkowa dla dzieci - z występami i poczęstunkiem. Wieczorem, kiedy dzieci rozchodziły się do domów, zaczynała się zabawa taneczna dla dorosłych. Dorośli często przychodzili wcześniej, żeby obejrzeć przedstawienie. Czasem były to jasełka, czasem popisy wokalne czy recytatorskie, a oprócz uczniów, brali w nich udział także i nauczyciele, więc bywało wesoło;)
A, zapomniałam napisać, że kiedy mój dziadek przyjechał pierwszy raz w odwiedziny do swojej córki marnotrawnej, oprócz pierzyny przywiózł też skrzypce, które były jej potrzebne w szkole (nauczyła się grać w liceum pedagogicznym – to była bardzo dobra szkoła i nieźle przygotowywała do zawodu, szczególnie kiedy okazywało się, że trzeba uczyć wszystkich przedmiotów;)) 
Podczas jednej z zabaw moja mama brała udział w występach – oprócz gry na skrzypcach, zaśpiewała też arię Jontka z „Halki”. Dobrze jej to wyszło i potkała się z dużym aplauzem publiki – szczególnie tej bardziej wyrośniętej. Wśród rzeczonej publiki znajdował się chłopak z sąsiedniej wsi, który przyszedł z paroma kumplami w celach rozpoznawczo – rozrywkowych.



Tato w czasach szkoły średniej (to ten z prawej:))

Już wcześniej widział mamę gdzieś z daleka, wiedział, że jest nauczycielką. Spodziewał się więc zobaczyć ją na zabawie choinkowej. Zobaczył, posłuchał, jak śpiewa, no i wsiąkł. Z natury dość nieśmiały, miał jednak kolegę, który mamę dobrze znał, udało się więc zaaranżować spotkanie i oficjalne „zapoznanie”.



Tato z kumplami (drugi od prawej)


I tak to się zaczęło… Mniej więcej w tym samym czasie koleżance mojej mamy wpadł w oko inny chłopak – a że akurat wtedy mama i jej koleżanka mieszkały u tych samych „ludzi” – początkowo spotkania odbywały się przeważnie w czteroosobowym składzie i w formie niezobowiązującej, dziewczyny się chichrały i nabijały z chłopaków, często grywano w karty, wspólnie bawiono na wiejskich zabawach.


Mama z koleżanką - co za tło, no i jakie fajne gumiaczki;)

Po stosownie długim czasie mama zaczęła się zastanawiać, czy chłopak wreszcie się zdeklaruje, bo niby wszystko wskazywało na to, że zakochany, ale  dlaczego nic nie mówi? W końcu jednak jakoś się dogadali – lecz kto pierwszy komu się oświadczył, do tej pory trudno ustalić! Mama utrzymuje, że to ona, a tato, że on… Cóż, grunt, że odbyły się zaręczyny, a niedługo później wesele. Młode małżeństwo zamieszkało na początku… w szkole! Mieli do dyspozycji jeden pokój z dostępem do szkolnej kuchni, a wc oczywiście na zewnątrz;) Pomieszkali sobie tak we dwójkę dwa lata, ciesząc się sobą nawzajem, a także świetnie się rozwijającym na okołoszkolnym gruncie życiem towarzyskim. 



Szkoła prawie rozbudowana, ale wodociągu nie ma nadal - wodę przywozi beczkowóz;)




Lata siedemdziesiąte i dzwony z bistoru, oraz jakże popularne klomby ze starych malowanych opon;)
(na placu przed szkołą)


Po tym czasie przyszłam na świat ja:)
I też zamieszkałam w szkole;) Byłam spokojnym niemowlęciem, tak od godziny 5 rano do 5 po południu. W pozostałym czasie darłam się w niebogłosy. Miałam bowiem kolki, na które nic nie pomagało. Po kilku miesiącach kolki ustały i byłam już naprawdę bardzo spokojnym dzieckiem.

Mam trzy miesiące:)

Szczególnie lubiłam wożenie w wózku po długim szkolnym korytarzu, zasypiałam bez problemu;) W końcu mama musiała wrócić do pracy, a ja byłam jeszcze malutka. Przenieśliśmy się więc na jakiś czas do rodziców mojego taty, którzy mieli dość spore gospodarstwo w sąsiedniej wsi. Tato dojeżdżał do pracy w mieście i praktycznie nie było go w domu przez cały dzień, mama co rano maszerowała do szkoły, a po lekcjach biegła do córeczki. Podczas nieobecności mamy zajmowała się mną babcia. Jednak ciężko jej było pogodzić obowiązki w gospodarstwie z opieką nad dzieckiem. Do tego w domu było bardzo ciasno. Kiedy więc miałam jakieś 2,5 roku, rodzice zawieźli mnie do dziadków ze strony mamy. Nie mieli oni tak wielu obowiązków i chętnie zaopiekowali się wnusią. Mama i tato przyjeżdżali do mnie pociągiem w każdą sobotę wieczorem, a w niedzielę w nocy wracali do domu, wymykając się po cichu, żebym nie urządzała cyrku – tęskniłam za nimi bardzo… 
Ale u babci było mi dobrze -  o czym wkrótce:)

czwartek, 24 stycznia 2013

Historie rodzinne - cz.2


-„Paaani, toż to dziś odpust, nikogo nie ma. A kierownik to w ogóle wyjechał na wakacje i jeszcze nie wrócił! Tak samo nauczyciele. Paaaani, a szkoła to w remoncie jest. Jeszcze dużo zostało, bo piętro mają dobudować, teraz to tylko w jednej izbie dzieci się uczą”

Mama oniemiała.

- „Paaaani, ale tu to mieszka niedaleko jedna nauczycielka, to ja pani pokażę i pani pójdzie i wszystkiego się dokładnie dowie!”

Uff… Mama pokierowana odpowiednio – nawet szybko trafiła do tej nauczycielki. Najpierw nadziała się na jej męża, który otworzył jej drzwi, ubrany w same slipy (gorąco było naprawdę...), grzecznie zaprosił do środka, żeby mama zaczekała, bo żona wyszła po pietruszkę do rosołu. Mama jakoś nie skorzystała z zaproszenia, powiedziała, że zaczeka w cieniu na ławeczce;) Po chwili nadeszła nauczycielka, okazała się bardzo sympatyczna. Poczęstowała mamę rosołem i opowiedziała, jak się sprawy mają. A miały się tak:

Szkoła rzeczywiście jest w remoncie. Kierownik z żoną, która też uczy, to bardzo porządni ludzie. A razem z nimi grono pedagogiczne liczy cztery osoby. Mama będzie piąta. W budynku szkolnym rzeczywiście tylko jedna sala nadaje się do użytku. Lekcje odbywają się „po domach”. Jedna klasa u jednej rodziny, druga u innej, kolejna jeszcze u innej. Nauczyciele „przyjezdni” mieszkają „u ludzi”. To znaczy gmina wynajmuje nauczycielowi  pokój u jakichś gospodarzy.

Mama (teraz to już dość przerażona) wysłuchała, zjadła rosół, podziękowała i w lekkim szoku pospieszyła w drogę powrotną (3 km), by zdążyć na autobus a potem na pociąg. W domu przyznała się tylko swojej mamie, jakie głupstwo zrobiła. Babcia była wyrozumiała, ale dziadek to wręcz przeciwnie;) Babcia w końcu przekonała mamę, że dziadkowi trzeba jednak powiedzieć. Przyjął to dokładnie tak, jak się mama spodziewała;) Przez jakiś czas było ciężko, ale w końcu mama uzyskała przebaczenie. Chociaż, kiedy przyjechał z pierzyną i zabłądził w drodze do wynajmowanego przez mamę kąta - powitał swoją córkę słowami, które nie bardzo nadają się do cytowania;)

Mama zamieszkała więc „u ludzi”. Warunki mieszkania i pracy -  jak się łatwo domyślić – mało komfortowe (oględnie mówiąc).   Ale kierownictwo w miarę normalne, nauczyciele w młodzi,  pełni zapału i chęci do wygłupów.


Mama pierwsza od lewej (z konewką) -  z koleżankami z pracy- niby pracowały w ogródku przy szkole;) 

A że najważniejsza jest atmosfera, nie jakieś tam warunki – mama jakoś przełknęła fakt, że szkoła w budowie, lekcje „u ludzi”, wioska naprawdę położona jest na niezłym zadupiu, do najbliższego miasta są dwa kursy PKS, i na dodatek do przystanku trzeba lecieć te 3 kilometry, a zimą to już jest się odciętym od świata na amen. Nauczycieli było mało, bo dziwnym trafem - takich amatorów, jak moja mama, ciężko było znaleźć;) Dlatego wszyscy uczyli wszystkiego i wyrabiali niezłe nadgodziny - prawie bez pomocy dydaktycznych, chyba, że własnoręcznie wykonanych. Cały ten galimatias okazał się dziwnie znośny w obliczu udanego życia towarzyskiego:)



Proszę zwrócić uwagę na wspaniałe tło tego zdjęcia klasowego - tak, chatka strzechą kryta;)

Budowa szkoły w miarę szybko dobrnęła do momentu, kiedy dało się w miarę normalnie prowadzić lekcje, jedynie ubikacje jakoś nie zostały zaplanowane wewnątrz, tylko w postaci murowanych kiosków stanęły za budynkiem szkoły (dacie wiarę, że ja – kończąc tę właśnie podstawówkę w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nadal musiałam korzystać z tych reliktów przeszłości?! A w jakim one wówczas były stanie…. Temu na pewno już nie dacie wiary, więc lepiej nie będę opisywać)



Jak widać, mama nie musiała się obawiać, że komuś nie spodoba się mini i rozwiany włos;)


Szkoła powoli obrastała w pomoce dydaktyczne, kurz na wysokim suficie oraz podobizny osób zasłużonych dla kultury, nauki i partii; zmieniali się nauczyciele, powiększało się grono pedagogiczne, zmieniało się kierownictwo. Mama razem z paroma jeszcze nauczycielkami i nauczycielami nie zamierzała zmieniać miejsca pracy, choć nadal pomieszkiwała kątem „u ludzi”, zaczęła też studia na UJ. W tak zwanym międzyczasie poznała tatę:) A w jakich okolicznościach?


cdn.



wtorek, 22 stycznia 2013

Historie rodzinne - cz.1

Moja mama urodziła się w Lublinie, ale niedługo cała rodzina przeniosła się na wieś, w rodzinne strony babci. Tam mieszkali najpierw w wynajmowanym domu. Dom był stary, a otaczający go sad jeszcze starszy i ogromny. Choć może to tylko w mamy pamięci ten sad był taki wspaniały – dzieci wszak widzą inaczej.     I oczywiście żadne jabłka i gruszki czy śliwki nie smakują dziś jak tamte…;)


Babcia i dziadek - rodzice mojej mamy


Dziadkowie po jakimś czasie kupili skrawek ziemi przy lesie i wybudowali maleńki domek. Ten domek w zasadzie graniczył z lasem aż z trzech stron – za ścianą zachodnią las dosłownie wchodził na ścianę, od północy był trochę oddalony - pozostawało spore miejsce na warzywnik i nawet kawałek tego lasu był „nasz”. Od strony południowej była asfaltowa droga, a za nią – znowu las. Wieś zaczynała się więc od tego małego domku i ciągnęła wzdłuż drogi w stronę wschodnią. Dom nie stal przy samej drodze, niezbyt szeroki pas ziemi pomiędzy furtką a gankiem zajmował sad z drzewami owocowymi, porzeczkami, agrestem. Odgrodzony był od reszty podwórza drewnianym płotem. Taki sam płot oddzielał podwórko od sąsiadów. Wyglądało to tak, że przechodząc przez furtkę, trafiało się do zacienionego „korytarza” o szerokości jakichś 4-5 metrów, którym szło się aż do samego domu. Potem podwórko się rozszerzało , za domem był jeszcze mały chlewikokurnik;) a za tym budyneczkiem drewniany przybytek, do którego to „król piechotą chodzi”.
W tym domu spędziłam prawie 4 lata dzieciństwa. Ale zanim to się stało…
Moja mama skończyła liceum pedagogiczne. Miała pracować w szkole  - nowej „tysiąclatce”, w niewielkim miasteczku. Dziadek uruchomił jakieś swoje znajomości, by zapewnić córce dobre warunki – bo i szkoła nowa, i mieszkanie zapewnione. Mama pojechała wiec do tamtejszego inspektoratu oświaty. A należy wspomnieć, że była wówczas osóbką w typie młodej Anny Dymnej, z długimi, gęstymi brązowymi włosami, cieniutką talią, szczupłymi nogami do nieba i wybujałym biustem. Oczywiście nosiła głównie buty na koturnach i mini -  tak też ubrana pojechała na spotkanie z panem inspektorem. Ten, zmierzywszy ją wzrokiem od stóp do głów, wysyczał: „no, gówniaro, jak ty myślisz, że tak ubrana będziesz chodziła do pracy, to się mylisz!  Będę sprawdzał!” Nietrudno się domyślić, że zarówno ton, jak i sposób wyrażania się owego pana nie spotkał się z aprobatą mojej mamy.  W każdym razie – to wystarczyło, by moja rodzicielka bez wiedzy swojego ojca wycofała dokumenty. Dostała za to 3 inne miejsca pracy do wyboru,  w tym jedno w okolicach, gdzie trafiły jej licealne koleżanki, więc zdecydowała się na jakąś podstawówkę na wsi.  I tak, w sierpniu roku 196… któregoś tam, udała się na spotkanie z przeznaczeniem;) 



Mama ze swoją siostrzenicą - nie, to jeszcze nie ze mną;)


Pierwsze konsekwencje pochopnej decyzji trafiły ją już po trzaśnięciu drzwiami autobusu. Wysiadła na przystanku w miejscowości oddalonej od tej docelowej o jakieś 3 kilometry. Tam autobus nie jeździł. Jakaś babinka pokazała mamie, którędy ma iść. Droga była niestety nie asfaltowa, a tylko częściowo utwardzona. Dzień był upalny. Moja rodzicielka w połowie drogi była już utytłana w kurzu po pachy, spocona i zmęczona. W akcie desperacji weszła do jakiegoś domu i poprosiła o miskę z wodą, żeby się jakoś ogarnąć. Starsza pani wyniosła mamie tę wodę, a mama doprowadziła się do porządku i ruszyła dalej w drogę. W końcu znalazła się na miejscu, lecz niestety, to co ujrzała, nie wzbudziło jej entuzjazmu. Trochę już się spodziewała, że nie będzie za wesoło, bo mijane domy to były głownie chatki strzechą kryte, a z rzadka jakiś murowany domek. Budynek szkoły przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Połowa bez dachu, część bez okien. Gdzieś walący się murek. Wokół ani żywej duszy. Mama pochodziła dookoła, usiadła na jakimś pniaku i zaczęła się zastanawiać, co ma robić. I chyba tak by siedziała do wieczora, bo już całkiem z sił opadła, gdyby w zasięgu jej wzroku nie pojawiła się znowu jakaś kobiecina. I tak mama dowiedziała się, że:


cdn.

piątek, 11 stycznia 2013

Siostry zimowe

Dwa aniołki  - akurat na nadchodzące zawieje i zamiecie...









Pozdrawiam:)

środa, 26 grudnia 2012

Minimalizm świąteczny

W końcu się zebrałam i przynajmniej posprzątałam;) W czym wcale nie pomagał mi megakatar, który mam do dziś.


Dziękuję za komentarze pod przedostatnim postem, to trudny temat i pewnie jeszcze się pojawi. Teraz się staram zdystansować do tego wszystkiego - dobrze, że mamy trochę wolnego. Pogoda wcale nie świąteczna, ale jakoś mi to nie przeszkadza, nie wieje, nie leje, a nawet od czasu do czasu wyjdzie słońce - więc jest dobrze. Wczoraj było bardziej "gościowo", dziś siedzę w domu, odpoczywam, czytam i staram się za bardzo nie objadać;)




Domek jakby trochę przejaśniał, ale atmosfery świątecznej zbyt wielkiej nie mam.
Bo nie mam jednak choinki. Na stole coś na kształt stroika, na okapie zeszłoroczny aniołek, parę śnieżynek, zawieszek - i to prawie wszystko.



Maszynę do szycia, szyciowe utensylia i resztę szyciowego bałaganu chwilowo wyekspediowałam w głębsze rejony domu, więc od razu zrobiło się jakoś przestronniej i schludniej. Tylko, że dziś już jakoś mnie ręce zaczynają świerzbić i coś by się poszyło;)


Chyba jeszcze nie pokazywałam stolika, który już dawno upolowałam na allegro, to taki młodszy brat kuchennego stołu. Przemalowałam go tylko na ciemniejszy kolor. 


A misio na półce to prezent od przyjaciółki - jest słodki...
I słodko pozdrawiam wszystkich - jestem bowiem zasłodzona do granic możliwości (a wydawalo mi się, że ja granic w tym temacie nie posiadam;)
Miłego świętowania - ciągle jeszcze:)

poniedziałek, 24 grudnia 2012

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Ach, jak przyjemnie...choć nie do końca.



...Przyjemnie popatrzeć na te piękne dekoracje świąteczne na wielu blogach. A u mnie nic. To znaczy w domu nic. Szewc bez butów. Jeden smętny mały aniołek.


Szyłam różne rzeczy, ale z przeznaczeniem na kiermasz nasz coroczny charytatywny szkolny.




A w domu to ja chyba nawet choinki nie będę miała, normalnie mi się nie chce. Sprzątać mi się też nie chce. Zaprzyjaźniłam się z pająkami, co im będę psuć tę koronkowa robotę. Mnie się ostatnio chce tylko spać. 
Mało odporna na stres się zrobiłam (jakbym kiedyś była bardziej, ha ha).
Nie wystarczy rodzinnych problemów, muszą być jeszcze w pracy... 
Dziś na przykład myślałam, że  nie doczekam końca dnia. Jak już niektórzy wiedzą, pracuję w ośrodku dla dzieci upośledzonych umysłowo, w dużym mieście. Ludzie "spoza branży" często wyrażają swój podziw dla mojej pracy, stwierdzając: "ja bym tak nie mogła/nie mógł". Ja niestety też już nie mogę. Mam pod opieką tylko 4 dzieci w wieku 15-16 lat (dlatego jedynie 4, bo są to dzieci (młodzież) nie tylko z upośledzeniem umiarkowanym i znacznym, ale i dodatkowymi sprzężeniami, jak np. autyzm) I mam panią do pomocy. I nieraz we dwie nie dajemy rady. A kiedy pani np. zachoruje, jak teraz, zostaję sama. I o sensownych zajęciach nie ma już całkowicie mowy. Państwo lubi robić oszczędności na ludziach, którzy przecież nic Państwu nie oddadzą w przyszłości. Nie będą pracować, płacić podatków. Wymagają za to pomocy i sporych pieniędzy, bo mają zagwarantowane prawo do nauki. Ustawa jest tak skonstruowana, że w klasach 1-3 przysługuje pomoc  dla nauczyciela, a w klasach 4-6 już taka pomoc nie przysługuje. I nikogo nie obchodzi, że uczeń pozostaje często na takim samym poziomie funkcjonowania, jak wcześniej. Bo podział na klasy wynika tylko z wieku, a nie z postępów (których nieraz nie ma, albo są minimalne). Zaradni dyrektorzy szkół próbują kombinować, żeby i w tych starszych, ciężkich klasach była jakaś pomoc. Tak jest i u nas, ale po redukcjach etatów w momencie, kiedy ktoś zachoruje, sytuacja robi się patowa. Nieraz tak jest tygodniami. Mojej pani pomocy nie ma drugi tydzień, moja frustracja sięga zenitu. Nie wszystkie dzieci niepełnosprawne są jak Damianek, o którym opowiadałam. Teraz mam w klasie chłopca z zachowaniami agresywnymi, kopiącego, bijącego, rzucającego we wszystkich czym popadnie, niszczącego wszystko w zasięgu ręki, próbującego przewracać ławki. Do tego dziewczynka z napadami krzyku trwającymi po kilkadziesiąt minut, kilka razy dziennie, w trakcie tych napadów skacze i rzuca się na podłogę, a kiedy nie ma ataku i jest szansa, by z nią popracować, to bije nauczyciela po twarzy. Kolejny chłopiec albo piszczy, albo ucieka z klasy (nie dziwię mu się), cała ta trójka to osoby nie mówiące, w pampersach, nie potrafiące samodzielnie się załatwić, umyć, zjeść, i jeszcze jeden chłopiec, wychodzący co 15 minut do toalety, z natręctwami słownymi, ruchowymi - ale w sumie najwyżej funkcjonujący i jako jedyny przejawiający chęć do współpracy. Ciężko w takiej sytuacji prowadzić w pojedynkę sensowne zajęcia. Na szczęście raz na jakiś czas zajrzy jakaś pani pomoc z doskoku, żeby pampersy zmienić. Dziś naprawdę myślałam, że po prostu wezmę kurtkę, torbę i ucieknę. Nie zrobiłam tego, bo przyszła koleżanka i pokazała mi, co jej zrobiła jej uczennica. Ugryzła ją tak w nogę, że rana wygląda jak po ugryzieniu przez średniego psa - krwiak, przecięta skóra, opuchlizna na pół łydki. Ma "tylko" 3 uczniów... Ta dziewczynka w sumie dość spokojna, ale ma zmieniane leki, już dawno nie ugryzła nikogo. Jeden chłopiec to znikający punkt - nieustannie w ruchu, skacze po stołach, szafach, zrzuca wszystko, zrywa, niszczy. Ten drugi też krążący nieustannie i uciekający z klasy. To jest grupa, w której jeszcze się należy pomoc, ale też niestety ta pani jest chora... Są więc pomoce z doskoku, rzadziej wolontariusze.  Koleżanka po 40-stce. Z wielkim sercem, doświadczeniem i entuzjazmem do pracy. Mało co ją dziwi. Dziś płakała. Stwierdziłam, że ja jeszcze nie mam tak źle. Ja tylko dostałam z całej siły w plecy zdjętym nie wiadomo kiedy z nogi trampkiem. Zobaczymy, co będzie jutro. Może jakoś przeżyjemy. Byle do Świąt.

......

A może dałoby się wyżyć z szycia????????

Żarcik taki.

Pozdrawiam i idę spać.


poniedziałek, 26 listopada 2012

znowu przerwa


Znowu dłużej nie pisałam. Czasem tak bywa. Październik i listopad to nie były miłe dla mnie miesiące. Teraz bardzo bym już chciała ze spokojem wskoczyć w ciepłe kapcie i pod puszystym kocem spędzić zimę, bez nerwowego oczekiwania na kolejne niespodzianki losu. A co będzie, czas pokaże.


Dziękuję wszystkim dobrym duszom za miłe maile i zapytania.  Po drugie - dziękuję DPS i Mirze za przyznane mi wyróżnienie:


Spróbuję choć częściowo wywiązać się z zadania wiążącego się z tym wyróżnieniem - dziewczyny zadały parę ciekawych pytań, na które postaram się odpowiedzieć.

Najpierw pytania od DPS:

1. Twój największy sukces?

Cóż, chyba ciągle przede mną;)

2. Jak zapamiętałaś swoją babcię?

Na to pytanie odpowiem obszerniej w jednym z kolejnych postów, bo już od dawna chciałam napisać coś o mojej babci (i dziadku).

3. Jakie malarstwo lubisz?

O tym również napiszę za jakiś czas, w osobnym poście.

4. Wolisz stare meble czy te z Ikei?

Najlepiej trochę tego i  trochę tego:)

5. Możesz dostać każdy prezent na świecie. Co wybierasz?

Taki pierścionek, jaki miała Arabela - spełniał każde życzenie;)

6. Co jest najważniejsze w życiu?

Wiara, nadzieja, miłość.

7. Gdybyś jechała na wycieczkę życia, to jaki środek transportu byłby tym najlepszym, wymarzonym?

Trochę pieszo, trochę rowerem, trochę koleją.

8. Jaki sport uprawiasz, choćby czasami?

Marszobiegi (wysiadam rano z busa i wiooo... do pracy, a potem z pracy też pędzę, by zdążyć na autobus;) - codziennie od poniedziałku do piątku!

9. Twój ulubiony kwiat, dlaczego nim jest?

Piwonia i fiołek (kształt, kolor, zapach - lubię i już!)

10. Twój największy autorytet?

Nie ma jednego, opieram się na wielu.

11. Twój ulubiony kolor – dlaczego?

Nie mam jednego ulubionego, ostatnio doszłam do wniosku, że w każdym kolorze znajdę odcień, który mogę polubić.

A teraz pytania Miry:

1. Rumba czy walc?

Zdecydowanie walc.  W długiej, powiewnej sukni. Z doświadczonym partnerem, bo zupełnie nie umiem tańczyć;)

2. Lot balonem czy skok na bungee?

Lot balonem – byle nie unosił się za wysoko.  Kiedyś balon lądował awaryjnie na polu nieopodal mojego domu -  byłam zdziwiona, jak duży hałas produkuje palnik do gorącego powietrza, zawsze myślałam, że lot balonem jest cichy…

3. Jakiej cechy charakteru nie lubisz u siebie najbardziej?

Trudno mi wybrać tylko jedną;) Może czarnowidztwo.  

4. Przygoda z dzieciństwa, na wspomnienie której zaśmiewasz się lub płaczesz do dzisiaj.

Nie miewałam przygód w dzieciństwie. Byłam spokojną, zamkniętą w sobie dziewczynką, schowaną za książkami. Przygody przeżywałam z bohaterami książek:)

5. Przełamać słabość, wygrać z nałogiem. Osobiste zwycięstwo, z którego jesteś najbardziej dumna.

Może zwycięstwo nad nieśmiałością? Ale to chyba przyszło samo – z wiekiem;)


Dzięki za zabawę, dziewczyny:) Ale chyba nie jestem w stanie wytypować kolejnych uczestników - przepraszam:)
Pozdrawiam ciepło wszystkich gości - miło, że zaglądacie do mnie! Ja też staram się zaglądać do Was, choć ostatnio niestety bez pozostawiania śladu obecności.
Wracam do maszyny, wkrótce kolejny kiermasz charytatywny:)




:)




niedziela, 16 września 2012

A więc jesień, proszę Państwa…


Choć jeszcze temperatury skaczą wysoko, a na stopach  nowe  sandałki  (te sezonowe wyprzedaże są takie kuszące;), to jednak jesień – nie da się ukryć. Nadeszły chłodne i mgliste poranki, zimne noce. Niedawno  lało u nas cały dzień – ale to dobrze, bo już bardzo sucho było. Tylko że razem z deszczem przyszło silne ochłodzenie, z 25 na 12, a potem nawet na 8 stopni. Dziś znowu trochę cieplej. Opadają ostatnie, przejrzałe gruszki, a nocna burza przeczesała czuprynę jabłoni i pod drzewem znowu leży masa drobnych jabłuszek.



Wszyscy szaleją z przetworami, a ja… nie;) Ja tylko objadam się gruszkami, które zerwałam wcześniej niezupełnie dojrzałe, a teraz „doszły” i są takie, jak lubię - słodkie i soczyste. Próbowałam suszyć jabłka, ale jakoś to mi nie idzie. Na suszarce mieszczą się zaledwie 2-3 pokrojone owoce, a cała operacja trwa bardzo długo, w sumie prawie 2 dni. Chyba dam sobie spokój, szkoda prądu.  W dodatku musiałam toczyć nierówną walkę z muszkami owocówkami. Tak, wiem, jestem gospodynią mocno niedoskonałą…;) Za to słoiczek dżemu dyniowo – pomarańczowego „dostany” od przyjaciółki wyjadłam łyżeczką w dwóch podejściach – był przepyszny. Trzeba więc  będzie w przyszłym roku hodować dynie!






Jako gospodyni niedoskonała uwielbiam czytać przepisy na różne smakołyki  (rzadko natomiast podejmuję się ich sprawdzenia w praktyce;))



W starym kalendarzu jest sporo przepisów na przetwory owocowe i warzywne, niektóre z nich są dość nieoczekiwane – zna ktoś na przykład smak konserwy z orzechów???




Po wakacjach zostały miłe wspomnienia i zaległe szyciowe zdjęcia.
Była kolejna parka anielska.


I była pani aniołka od autostrad;)





W zasadzie bielizny pod ubraniem nie widać, a bluzka po przyszyciu skrzydeł przestała być zdejmowalna. Nie wiem więc, po co się trudziłam;) Ale na zdjęciach uwiecznione.




Były bobasy trojaczki w pampersach i kocykach:)





Był wreszcie kot, który zyskał robocze imię Grażyna (obecny właściciel jeszcze się nie zdecydował;))





Po raz kolejny postanowiłam polubić jesień. Nie wiem, czy mi się uda, bo w ubiegłym roku jakoś nie dałam rady. Wszystko przez tę moją ciepłolubność. No nie cierpię zimna i już. Może sobie być pięknie i kolorowo. Czerwone liście, fioletowe wrzosy. Ja widzę tylko zimę w perspektywie i  mój czerwony z zimna nos plus fioletowe, mimo rękawiczek, dłonie;) Ale STOP! Przecież postanowiłam polubić jesień! Tylko jak mam to zrobić? Jakieś pomysły?

Pozdrawiam trochę mgliście i z lekka nostalgicznie…