...

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Spacerkiem przez sierpień i trochę głowologii


W świecie blogowym i pozablogowym rozpoczęło się właśnie odliczanie dni do końca lata. Jedni się smucą, inni cieszą, a jeszcze inni popadają w melancholię i zadumę. Nie da się ukryć, że coraz chłodniejsze poranki i noce, w przyrodzie też powoli widać przemianę. Ale u mnie w tym roku wyjątkowo jeszcze bardzo zielono, a przecież nieraz w sierpniu było już sporo żółtych liści, szczególnie na brzozach. Pewnie dlatego że upalne okresy przeplatały się w mojej okolicy z obfitymi opadami i nie zagroziła nam susza. Na dodatek, wszystkie burze krążące często po sąsiedztwie, omijały jakoś moją wioskę i żadna nawałnica nie zaszkodziła ludziom i roślinom. Raz tylko od pioruna zapaliło się ściernisko, ale na szczęście bardzo szybko zostało ugaszone. 
Ja w melancholię ani smutek nie popadam, bo jak tu się smucić, kiedy wokół urok późnego lata i sierpniowa obfitość natury?


Stoję na ścieżce w warzywniku i śmieję się sama do siebie, jak głupi do sera;) Trudno uwierzyć, że coś tak wspaniałego może powstać prawie z niczego. Bez większego wysiłku, bez mozolnego przekopywania ziemi, bez wypatrywania i usuwania najmniejszego chwaścika. Wiedziałam, że w końcu trafię na właściwą drogę;) Tą drogą okazała się permakultura, choć na początku nawet nie wiedziałam, że zaczynam ją stosować. Chciałam jak najmniejszym wysiłkiem uzyskać jak najlepsze efekty, więc zamiast robić kolejny kompostownik gdzieś w kącie ogrodu (jeden taki mam, ten pierwszy), zaczęłam wyrzucać wszelkie odpadki kuchenne i resztki roślin, w tym skoszoną trawę, liście (część jesienią, część po wiosennych porządkach) i przycinane gałązki krzewów, wprost na ziemię w miejscu, gdzie chciałam coś później posadzić (wtedy jeszcze nie wiedziałam, co, myślałam bardziej o roślinach ozdobnych).


To tegoroczna nowa grządka:)


Sterta sobie rosła, rozgrabiałam ją czasami, ale częściej rozgrabiały ją sąsiedzkie kury;). W kolejnym roku na części tej sterty posadziłam już dynie, a ziemniaki same wykiełkowały z wyrzucanych resztek. Miejsce było zajęte, więc kolejne resztki i odpadki wyrzucałam obok, poszerzając w ten sposób mój niby – kompostownik. Potem wpadłam na pomysł, żeby sąsiadujący trawnik przykryć grubszym kartonem, pod którym powoli trawa sobie zgniła, a dżdżownice i inne organizmy zrobiły resztę – i zyskałam kolejne miejsce z dobrą ziemią i prawie bez wysiłku. W ten sposób powstał całkiem spory kawał bardzo dobrego podłoża pod sadzenie roślin. Zabezpieczony przed niechcianymi roślinami poprzez ściółkowanie skoszoną trawą albo kartonami. Oduczam się określenia „chwast”, bo przecież wszystkie rośliny mogą być użyteczne. Jak nie dla ludzi, to dla zwierząt, albo ziemi. Permakultura to zupełnie inne spojrzenie na uprawę. To szacunek do tętniącej życiem ziemi, do otoczenia. To zaprzestanie stosowania trujących chemicznych oprysków i sztucznych nawozów. To bioróżnorodność.







W tym roku mam cudowny warzywnik. Sielski, z kwiatami, ścieżkami. I zdrowym, pięknym jedzeniem.



Kryjówka dla drobnych żyjątek, ostatnio widziano tam małą ropuszkę:)


Od tego się zaczęło – od chęci lepszego odżywiania. 
Bo w międzyczasie podziały się w moim życiu różne rzeczy, których już staram się nie oceniać, a które sprawiły spory zamęt – nie tylko w codzienności, ale i w sferze duchowej (że tak pojadę górnolotnie;)) W każdym razie te rzeczy sprawiły, że bardzo się zmieniłam. I zmieniam się nadal, bo to jest taka zmiana, że jak już się w to wskoczy, to nie ma odwrotu:) Zaczęło się od tego, że chciałam odzyskać zdrowie i dobre samopoczucie. Poszukując potrzebnych informacji, trafiałam na kolejne książki, blogi, które jakoś dziwnie prowadziły do jednego – trzeba się przyjrzeć temu, co się je, oraz – co jeszcze ważniejsze – temu, co się ma w głowie…
Minęło trochę czasu, o zmianach w moim odżywianiu już pisałam.
Nadal nie jem glutenu, a z produktów pochodzących od zwierząt mam w domu masło klarowane (ale bio, które ma całkowicie inny smak od marketowego), miód z zaprzyjaźnionej pasieki, jajka od sąsiedzkich kur, które przychodzą gościnnie na moje grządki;) albo z innego źródła, ale od kur biegających po ogrodzie. Od czasu do czasu jem kozi ser – tylko z Kanionkowa:) Kiełkuje jednak w mej głowie myśl, by i z tych smakołyków zrezygnować.
Największe zmiany odczułam po zaprzestaniu jedzenia mięsa. I powiem tylko tyle, że zmiany w sferze zdrowia fizycznego, to przy tym pikuś;) Dziś myślę, że to był największy i najbardziej trafny krok wyprowadzający z nerwicy lękowej.
I mogłabym teraz ciągnąć temat, ale wtedy ten post byłby już zdecydowanie zbyt długi:) Może więc dalszy ciąg głowologii będzie kiedy indziej, natomiast teraz jeszcze tradycyjnie coś z szycia:



Pozdrawiam wszystkich czytających i życzę miłości wokół siebie i w sobie!

wtorek, 1 sierpnia 2017

Ponownie cudownie:)


Cudowne lato. Upał może zbyt wielki od wczoraj, ale, jak już nieraz wspominałam, ja to kocham. Współczuję jednak tym, co nie mogą skryć się w cienistym chłodzie, kombajny wciąż pracują, żniwa w pełni.
A ja od ubiegłego piątku byczę się bezwstydnie. No nic prawie nie robię, oprócz spraw bieżąco – domowo – kuchennych. Byczę się trochę przymusowo jednak, bo w zeszły czwartek pożegnałam się z ósemką, która rosła i rosła od kilku lat, a nie mogła wyrosnąć w całości. Na zewnątrz wyglądała nieśmiało, za to wewnątrz okazała się być bardzo przywiązana do mego organizmu, choć na prześwietleniu sprytnie się zakamuflowała i nie wyglądała aż tak okazale.  Dlatego zabieg trwał prawie godzinę, a chirurg z asystentką patrzyli tylko na siebie co jakiś czas i wzdychali (a ja nie umiem z zamkniętymi oczami na fotelu dentystycznym wysiedzieć, więc wszystko oczywiście widziałam;)). W końcu jakoś poszło, ale zapuchnięta byłam na drugi dzień tak, że moja twarz była kwadratowa z jednej strony;) Boli do dziś, ale od wczoraj mogę już przestać miksować zupy;) Normalnie jeść się nie dało, przez tyle dni! Opuchlizna powoli schodzi, zaczynam też  mówić w miarę wyraźnie, a ślicznie dotąd sepleniłam;) Z racji jednak bólu i ogólnych zaleceń dentysty, unikam schylania się i cięższych prac, choć nie oparłam się zbieraniu ogórków, rosnących jak grzyby po deszczu, jak też  wykopywaniu ziemniaków, które urosły pięknie, choć sadzone były w zupełnie szalony sposób.
Małosolne dochodzą więc w kamionce, w domu pachnie koprem i czosnkiem, a ziemniaczki pieką się właśnie z rozmarynem i odrobiną oliwy. Pomidory też zebrałam, więc będą w sam raz do ziemniaków.

Już nie pamiętam, czy podawałam przepis na pyszny paprykowy sos na zimę, ale nie chce mi się przeszukiwać bloga, więc podaję choćby dla przypomnienia, że wkrótce warto go zrobić:-))
Przepis mam od znajomej z pracy, zmodyfikowałam go po swojemu i wyszedł równie smaczny, jak oryginał (którego próbowałam oczywiście). Robiłam w mniejszej ilości i wcale nie trzymałam się kurczowo proporcji. Bardzo polecam, jadam go zarówno na zimno -  jako dodatek do różnych pieczonych warzyw, jak i na na gorąco – na przykład odgrzany na patelni z kaszą jaglaną lub ryżem


Sos paprykowy na zimę

3 kg czerwonej papryki
30 dag papryczki ostrej
0,5 litra koncentratu pomidorowego
2 duże główki czosnku
30 dag cukru (zamiast cukru dodałam do smaku syrop klonowy)
1 szklanka oleju (u mnie – kokosowy bezzapachowy, dałam go mniej)
0,5 szklanki octu (użyłam octu balsamicznego)
1,5 łyżki soli (u mnie – himalajska)
15 ziaren ziela angielskiego
5 liści laurowych
pieprz do smaku (zrezygnowałam)


Paprykę i czosnek zmielić w maszynce do mielenia. Dodać cukier i olej, gotować 20 min. Dodać resztę składników i gotować jeszcze 15 min. Gorący sos wlać do słoików, zakręcić i odwrócić do góry dnem. Nie trzeba pasteryzować.



Pozdrawiam:)

niedziela, 18 czerwca 2017

Cudownie nieidealnie

A wiosna w tym roku jest dziwna.


Przyszła spóźniona, pogroziła palcem przymrozków już mało spodziewanych. I do tej pory sfochowana, zmienna, niestabilna. Ale i tak ją kocham, choć moja wiosna w tym roku jest inna. Ze stu powodów, i z jednego, najważniejszego.




Myślałam, że się nie da, ale powoli się zmieniam. Uczę się inaczej podchodzić do życia, do świata. I do siebie samej, w końcu. Zdarzenia ostatnich miesięcy przynoszą nieoczekiwane, zadziwiające skutki. Po raz chyba pierwszy w życiu przyjmuję bez buntu i nerwów tę zmienność pogody, długie okresy mokrego zimna przeplatane krótkimi przebłyskami większego ciepła. Jest, jak jest. Ubieram się ciepło, zakładam nawet szalik, kiedy mi zimno o tej 5.30 rano na przystanku. I tylko dreszcze mnie przechodzą, kiedy już w Krakowie około 7.00 widzę dziewczyny w bluzkach bez rękawów, ale im chyba ciepło,  bo jakoś się nie trzęsą;) Wracam z pracy i w autobusie znowu sie ubieram, bo na zwewnątrz było gorąco, a tu wieje z klimy.
Zamieniłam torbę na ramię na plecak. Spory. Bo od wieków ciagle coś wożę, i do pracy, i do domu. Nawet ostatnio sąsiadka żartobliwie zapytała, widząc mnie z tym wypchanym plecakiem maszerującą na przystanek, czy na wycieczkę w góry jadę. No nie, ale tak wygląda. Musiałam z tym plecakiem się przeprosić, bo kręgosłup się zbuntował, że tylko na tym lewym ramieniu wszystko dźwigam, i dał mi nieźle popalić. Już wyglądało na to,  że przez ten bunt nie będzie nic z mojego warzywnika w tym roku i przyjęłam to z godnością;) Po czym okazało się, po różnych dziwnych zbiegach okoliczności i paru dobrym duchom, że owszem, warzywnik jest, do tego większy, niż był wcześniej.
I jest cudownie nieidealnie.


Stare dechy podparte jakimiś kołkami albo cegłami, nie do końca przerobiony kompost. Pomidory na improwizowanym stelażu i sznurkach, za gęsto posadzone dynie i ogórki. Ścieżki czarną włókniną wyłożone, może mało estetyczne i ekologiczne, ale jakie praktyczne!




Koperek zeszłoroczny wśród chwastów nie pozwalających się wyrwać bez tego koperku. Cynie i nagietki, aksamitki i kosmos, maciejka i samosiejka maku, malwy. To wszystko wśród warzyw, bo nie było gdzie posadzić. Ale zachciało mi się choć po trochu wysiać tych kwiatów. Jeszcze małe, ale rosną. Brak wyraźego podziału między moim a cudzym daje piękne zielone tło - bliziutko maliny, daleko drzewa i krzewy. 
Truskawki z odzysku, odmiana, jaka u nas rosła kiedyś, dawno. I tak się przechowała, krzaczek pod jakimś krzewem, zapomniany, drugi, trzeci - to dałam szansę i teraz coraz wiecej ich. Dawać szansę jest fajnie. Miałam cukinie wysiane do pojemników, z jednej ślimak wyżarł cały środek, znawcy orzekli, że do wywalenia, bo już nie odrośnie. Ale dałam szansę, odrosło, i dalej rośnie:)



Cudownie nieidealnie.
Mszyce grasują w najlepsze, mając mrówki za ochroniarzy. Mrówki zlazły się chyba z całej okolicy do mnie, ziemia w warzywniku aż się rusza, tyle ich. Ale i tak wszystko rośnie, zielone i piękne. Nawet te ziemniaki posadzone dla żartu chyba, bo ze skiełkowanych bio kupionych w Biedrze. No, ale rosną, choć parę krzaczków musiałam usunąć, coś chorowały. Nie używam już żadnych chemicznych środków w ogrodzie. Pryskam tylko drożdżami piekarskimi, jak na razie, a mszycom i mrówkom to nie przeszkadza;) Pokrzywy w tle, piękna kępa. W maju robiłam zupę z pokrzyw, kilka razy, bo okazała się bardzo dobra. No więc i te pokrzywy potrzebne.


A powyżej to wcale nie pokrzywy, tylko dzwonki, które wszyscy za pokrzywy biorą;)


Cudownie nieidealnie.
Nie mieć w sobie przymusu, by było skoszone, wyrównane, wysprzątane, zagrabione. Chyba, że się ma akurat na to ochotę. Pozwolić najpierw niezapominajkom, a potem miniaturowym bratkom rozsiewać się w tarasowym żwirze i potem uważnie patrzeć pod nogi, żeby nie zniszczyć tego piękna. Kupić "niechcący" na placu pelargonie i jakieś inne śliczności, których nazwy się już mylą, potem posadzić je w starych doniczkach, nawet plastikowych, choć wolałoby się mieć ceramiczne. 


Zostawić kawał niekoszonej trawy i mieć własną dziką łąkę w miniaturze. Cieszyć się, że młode wróble świergolą w gnieździe pod dachem, kosy biegają po skoszonym w końcu trawniku, wyciągając dżdżownice, a dzikie gołębie zlatują się do oczka wodnego. Przy koszeniu omijać dorodną kwitnącą koniczynę, w której buszują dzikie pszczoły. Zbierać kwiaty czarnego bzu, uważnie sprawdzając, czy nie ma na nich mszyc, potem rozkładać na białym papierze i jeszcze uważniej przetrząsać w poszukiwaniu pajączków i innego "drobiazgu". Zrobić zupełnie nieidealny syrop z tych kwiatów. Ale cudowny, pomimo zbyt dużej ilości cytryn ze skórką i przez to ciut gorzkawego posmaku.


Czasami nawet siąść przy maszynie.



Cudownie nieidealnie.

Uczyć się przyjmować cudownie nieidealny świat z wdzięcznością.
Traktować siebie dobrze.
Świadomie dbać o ciało i duszę. 
Uważnie przypatrywac się swoim myślom i mieć nad nimi kontrolę.
Przestać sluchać radia, oddać telewizor.
Wybierać starannie i rozważnie lektury, filmy, muzykę.
Mówić dobrze o innych, lub nie mówić o nich wcale.

I nawet jeśli na razie nie bardzo to wszystko wychodzi, nie obwiniać się i nie oceniać, bo kiedyś sie uda. Ważne, by próbować, choćby codziennie od nowa.



Szczygiełek za to jest cudem idealnym!

PS dla Lewkonii:

Kochana, możesz wierzyć, lub nie, ale naprawdę nie ściągałam od Ciebie pewnych fragmentów z ostatniego wpisu! :) To naprawdę nie moja wina, że TEŻ mam wróble pod dachem, omijam koniczynę przy koszeniu, a kurdybanek oplata coraz bujniej schody i ganek (tego nie napisałam, ale mogłam spokojnie, bo jak widać,  wszystko się zgadza;)) I jest to, jak dla mnie, cudowne:)

wtorek, 18 kwietnia 2017

Staroci część kolejna i na razie ostatnia

Napisałam już sporo o internatowym życiu, a mało o szkole średniej – pewnie dlatego, że to pierwsze było o wiele ciekawsze:)
Jest jeszcze kilka rzeczy, o których chcę wspomnieć. Na przykład telefony. Dziś trudno w to uwierzyć, ale telefon dla mnie w tamtym czasie był niemal abstrakcją;) W mojej miejscowości stacjonarne telefony założono, kiedy byłam już na studiach. Telefon był u sołtysa i w szkole. Ludzie pisali telegramy, a w mniej naglących przypadkach – listy.
W internacie telefon był na portierni, czasami dzwoniły do mnie koleżanki ze szkoły, albo ciocia, wtedy dyżurny po mnie przychodził do pokoju. Bardziej intymne rozmowy przeprowadzało się z osiedlowej budki z aparatem na żetony, które kupowało się na poczcie. I tu dochodzę do zabawnej historii telefoniczno - romantycznej. Otóż, jak większość nastolatek, i ja miałam nadzieję na wielką miłość, czekałam na porywy serca i cudowne przeżycia, o których czytałam w książkach;) Znałam wielu chłopaków, wszak nasz internat był koedukacyjny, a obok 2 męskie, do tego wspólna stołówka;) ale jakoś nikomu nie wpadłam w oko (no, przecież byłam „brzydka, gruba i do tego w okularach”;)) Mnie za to wpadł w oko pewien wysoki blondyn z naszego internatu, z fryzurą "na pazia", starszy ode mnie. Zatem pilnie starałam się wychodzić do stołówki w tym samym czasie, co on, obserwować go z daleka, a kiedy popatrzy w moją stronę, od razu udawać, że się go nie widzi, podobnie na internatowych apelach i uroczystościach zbiorczych – widać więc, że robiłam wszystko, żeby się we mnie zakochał;))) Zupełnie nie wiem, dlaczego tego nie zrobił!;) Kiedy więc te moje intensywne starania jakoś nie przynosiły rezultatów, moją uwagę zwrócił kolejny blondyn, tym razem młodszy ode mnie – z naszego LO. Ten był długowłosy, szczuplutki, w typie romantycznego włóczęgi, ale bynajmniej nie zaniedbanego, a raczej starannie pielęgnującego swój look. I wtedy do akcji wkroczyła moja koleżanka z klasy, Dorota, która podczas szkolnego dyżuru (podobnie, jak w internacie – w LO również był zwyczaj dyżurów uczniowskich), spisała z dziennika numer telefonu mojego obiektu westchnień. I ona to, podczas gdy mnie ręce odmówiły posłuszeństwa, wykręciła numer i oddała mi słuchawkę! Tak zaczęła się historyjka, która trwała jakiś czas, zawsze ja dzwoniłam, gadaliśmy sobie – nawet całkiem miło, bo łączyły nas upodobania muzyczne, ale ja nigdy nie odważyłam się na spotkanie. Dobre, co? Eh, taka wtedy byłam. Nie wierzyłam w siebie, w lustrze widziałam brzydulę, bałam się porażki. Ale teraz lubię siebie z tamtych lat i szkoda, że dopiero dziś  mogę patrzeć z sympatią na swoje stare zdjęcia… Wtedy nie potrafiłam siebie lubić. I może też szkoda, że zanim się to stało, musiało upłynąć wiele lat. A może nie szkoda?
Jeśli już mowa o romantycznych porywach, to nie mogę nie wspomnieć o manii harlequinowej – po pokojach wciąż krążyły te romansidła, a dziewczyny w pewnym  wieku są bardzo podatne na takie bzdury. Wprawdzie nie byłam ich wielką fanką, ale z braku laku i takimi książkami się nie gardzi;) Dla kontrastu – inna mania to były horrory, te też krążyły po internacie i też je czytałam oczywiście. Czytałyśmy też „Filipinkę” i „Jestem”,  „Filipinka” to w ogóle było jedno z lepszych czasopism młodzieżowych, miałam jej całe roczniki, ale gdzieś przepadły. Potem pojawiły się licencyjne czasopisma typu „Bravo”, „Bravo Girl” – jak dla mnie mało strawne, ale też czytałam, kiedy ktoś przyniósł do pokoju, choć po prawdzie, to niewiele w nich było do czytania. Dobrze, że biblioteki miałam w bliskim zasięgu i zawsze coś tam w miarę wartościowego się trafiło. 
W opozycji do tych naszych romantycznych westchnień pojawiało się dość systematyczne doświadczenie spotykania tak zwanych zboczeńców;) Skupisko szkół i internatów przyciągało kilku ekshibicjonistów, którzy czyhali gdzieś za rogiem, czasami w biały dzień, a częściej po zmroku, i wyskakiwali przed dziewczyną lub grupką dziewczyn, pokazując, co według nich mieli najlepszego;) Dziewczyny reagowały oczywiście w korzystny dla zboczeńca sposób, czyli piskiem. Ale moja koleżanka z pokoju – Alinka – pewnego razu na ten widok, zamiast piszczeć, powiedziała tylko z przekąsem: maaaalutki! I poszła, wymijając ogłupiałego pana z rozpiętymi spodniami. W tamtym czasie Nowa Huta miała opinię dzielnicy niezbyt bezpiecznej. Nie odczuwałyśmy tego, ale też i nie łaziłyśmy po nocy i w miejsca, gdzie mogło być groźnie. 

Wakacje i ferie były czasem, kiedy dostawałam i pisałam sporo listów do koleżanek internatowych - jeszcze nam było mało, że cały rok szkolny jesteśmy ze sobą;) Najciekawsze listy dostawałam od jednej z Kaś – tej od Modern Talking i Dietera Bohlena…
Chciałabym coś tu pokazać:


To mój „historyczny kuferek”. Bardzo dawno do niego nie zaglądałam. Są tu różne papiery, listy, nawet świadectwa szkolne, indeks, stare kalendarzyki i notesy z notatkami i tym podobne pierdoły, które tam wrzucałam. Niektóre zupełnie niepotrzebne, ale do  niedawna miałam jednak manię gromadzenia rzeczy – bo żal, bo „przydasie” (teraz to zmieniam).


Zaczęłam przeglądać i czytać listy, jest tego masa, nie tylko z czasów szkoły średniej, bo pisałyśmy do siebie również dość długo po rozstaniu. Jest też korespondencja z koleżankami z klasy. Ale chyba najwięcej listów pisała Kasia, a miała do tego talent (chęć pokazania tego talentu okazuje się silniejsza niż dobre wychowanie i zasady tajemnicy korespondencji. Kasiu, wybacz, ale muszę:))



Ciekawe, kto rozpozna książkę, o której mowa?;)

Co roku miałyśmy przypięty na drzwiach w pokoju wielki arkusz brystolu, na którym każdy mógł się wykazać twórczą inwencją, więc pojawiały się tam przeróżne wpisy, nawet jeden z wychowawców coś tam naskrobał. Na koniec ten niby-pamiętnik zabierała do domu któraś z nas, Krysia twierdzi, że ja, a ja wcale tego nie pamiętam! W każdym razie oryginału nie mam żadnego, ale mam jedno zdjęcie.


Prawdziwy pamiętnik - dziennik też pisałam, zaczęłam go prowadzić właśnie w internacie, a skończyłam pisać, mając już za sobą kilka lat pracy zawodowej. Niestety, nie mogę znaleźć tego internatowego tomu. I ciekawa jestem, jaki wpływ na kształt tych wspomnień miałoby przeczytanie go teraz?
Moje 18 urodziny również świętowałam w internacie, choć nie była to typowa „osiemnastka”, nawet w tamtych czasach. Świętowałam skromnie, ale w ulubionym gronie i wspominam z rozczuleniem prezent, który był ze mną przez wiele następnych lat – piesek maskotka, o słodkiej mordce i długich, miękkich uszach. Na stole było jakieś ciacho z cukierni, kawa, napój gazowany, a z alkoholu – symbolicznie szampan;) Impreza oczywiście nie trwała długo ze względu na ciszę nocną i dziś myślę o niej z rozbawieniem – kto dziś byłby zadowolony z takiej osiemnastki? Ja byłam:)

Sporo czasu przeznaczałyśmy na naukę, choć mało o tym piszę;) Jednak w końcu po to tam byłyśmy. Jeśli chodziło się do szkoły na rano, trzeba było wykorzystać czas między 16.00 a 18.00,  potem w internacie było dość głośno, ciągle ktoś zaglądał, gadał. Dopiero około 21.00 można było bardziej się skupić, czy coś poczytać. Jeśli ktoś musiał, brał klucze od sali nauki – tam było spokojnie. Tam też często uczyłyśmy się z Krysią przed maturą. Jeśli zaczynało się lekcje po południu, trzeba było uczyć się rano, po 8.00 internat się wyciszał, większość osób była już w szkole. Ja nigdy nie miałam zmian popołudniowych. Rzadko też zaczynałam lekcje później, niż o 7.30. Moje LO było 2 osiedla dalej, ale jednak blisko. Mogłam jechać autobusem – 3 czy 4 przystanki, lub iść na skróty przez osiedla, co zajmowało jakieś 25 minut. Najczęściej właśnie chodziłam, po drodze zbierając 2 koleżanki mieszkające w starych blokach niedaleko szkoły. Z nimi właśnie się bliżej zaprzyjaźniłam, obie mieszkały w jednym ze starych bloków. Często bywałam u jednej lub drugiej, a one odwiedzały mnie w internacie. Jedna z nich to była właśnie Dorota, ta od telefonu, druga miała na imię Ania. Bliżej przyjaźniłam się z jeszcze jedną dziewczyną, Gosią. Klasa była prawie żeńska, ale dzięki zaledwie 2, a czasowo 3 „męskim dodatkom”  nauka była o wiele przyjemniejsza, niż kiszenie jedynie w babskim gronie;) Chłopcy byli zabawni i pełni uroku osobistego, a grono nauczycielskie, w większości damskie, było dość wrażliwe na ich prośby dotyczące na przykład przełożenia klasówki, z łatwością też zagadywali początek lekcji, uniemożliwiając przeprowadzenie rytualnego odpytywania;) Szczególnie młodziutka nauczycielka chemii łatwo ulegała ich wpływowi, ale nasza wychowawczyni - równie młoda rusycystka, także dawała się łatwo wkręcać. Były jednak 2 starsze profesorki, z którymi nie było dyskusji. Pierwsza – matematyczka (ciekawe, że nawet nazwisko miała związane z matematyką;)), druga – fizyczka. Niestety, akurat obie od przedmiotów ścisłych, z którymi większość klasy miała problemy, byliśmy bowiem klasą o profilu pedagogicznym i trafiły tu osoby o zainteresowaniach i zdolnościach raczej humanistycznych. W zasadzie profil pedagogiczny szedł takim samym programem, jak ogólny, jedynie z dodatkowymi przedmiotami w postaci psychologii i pedagogiki. Przedmiotów tych nauczała babka będąca pedagogiem szkolnym, ale nie miałam do tej kobiety serca, jakoś mało nadawała się akurat do tej roli. Jeszcze jedna starsza nauczycielka miała z nami historię, i widać było, że autentycznie jest to jej konik, potrafiła prowadzić piękne wykłady, można było jej słuchać i słuchać, ale była dość surowa i bałam się jej trochę; nie została z nami do końca LO, dostaliśmy jeszcze młodego historyka, dość wyluzowanego i niegroźnego;). Wychowanie fizyczne prowadził starszawy grubasek, choć dość wysportowany i wymagający, ja jednak od bodajże II klasy musiałam mieć zwolnienie z wf ze względu na silną krótkowzroczność, przeważnie więc siedziałam sobie na ławce z książką, a jeśli wf trafił się na początku lub na końcu, mogłam nie uczestniczyć w lekcji. Plastykę mieliśmy z nauczycielką, która chciała nam zaszczepić twórczego bakcyla, ale z miernym skutkiem, nie miała kobieta daru, niestety. Pamiętam, jak produkowałam prace dla koleżanek, a ona nie zorientowała się w ogóle, że autorką jest jedna osoba;) Biologiczka była ciekawym człowiekiem – nigdy nie można było wyczuć, w jakim jest nastroju, czasami dawała się zagadać, a czasami odpytywała bez litości; lekcje prowadziła ciekawie i to właśnie biologię wybrałam na pisemną maturę (matematyki się nie odważyłam – wtedy jeszcze na szczęście był wybór;))
Oprócz rosyjskiego, którego uczyła nasza wychowawczyni, miałam angielski, do którego nasza klasa  nie miała szczęścia. Nauczyciele zmieniali się niemal co roku, a bywało, że nawet 2 razy w roku, miałam więc spore braki, tak jak reszta klasy (przynajmniej ta część, która nie uczyła się dodatkowo), choć na świadectwach („historyczny kuferek”!) widnieją oceny dobre i bardzo dobre. Na maturze zdawałam rosyjski.
W tamtych czasach w LO była też praca – technika, pamiętam jakieś wyszywanki, które za mnie robiła mama – i któżby pomyślał, że tak potem polubię rękodzieło!;). Mieliśmy również muzykę, ale tej kompletnie nie pamiętam.
Najciekawszy okazał się dla naszej klasy język polski. Jednak nie od pierwszej klasy, bowiem początkowo mieliśmy ten zawsze lubiany przeze mnie przedmiot z nauczycielką, która potrafiła zanudzić człowieka na amen. Na szczęście po 2 latach zaszła w ciążę i na jej miejsce został przyjęty nowy nauczyciel. Rozczochrany, ciemnowłosy, wysoki mroczny chudzielec.

fragment ze zdjęcia klasowego oczywiście

Zaczął od nas wymagać myślenia, co mnie z jednej strony cieszyło i wprowadzało jakieś pozytywne emocje, a z drugiej strony powodowało obawy – bo jako osobie nadal  niepewnej siebie, z tendencjami do chorego perfekcjonizmu, z trudem przychodziło mi publiczne narażanie się na ewentualne pomyłki merytoryczne czy też błędy w rozumowaniu. Dlatego, ze strachu przed ośmieszeniem, gdybym ewentualnie się myliła, mruczałam coś sobie pod nosem, a siedząca obok koleżanka mówiła głośno;). Takie sytuacje dotyczyły z resztą również i innych lekcji, kiedy padały jakieś nauczycielskie pytania w przestrzeń, a nie indywidualne odpytywanie przy tablicy. W tych drugich przypadkach zazwyczaj nie mruczałam pod nosem, aczkolwiek  serce chciało mi wyskoczyć z piersi, a głos drżał nie mniej, niż kolana;)
Wróćmy jednak do polonisty, bo warto;) Wydaje mi się, że poważnym powodem, z jakiego poszedł on na polonistykę (czy też filologię polską), był fakt, że po prostu lubił czytać, a przy tym czytaniu lubił też myśleć.;) Widać to było szczególnie w jego stosunku do lektur, które musieliśmy omawiać,  a wiadomo, że niektóre bywają nieraz mało interesujące dla nastolatków. Z każdej jednak pozycji potrafił coś wykrzesać, nieraz dzięki niekonwencjonalnej formie zajęć. Bywało, że szliśmy do harcówki, która miała bardzo przyjemną atmosferę, albo w ogóle wychodziliśmy poza szkołę. Kiedyś przez całą lekcję słuchaliśmy muzyki, w jego wyborze. Przyznał się wówczas, że jego ulubionym zespołem jest „Joy Division”, którego nie znałam wówczas wcale. Puścił jakiś kawałek tej grupy i okazał się on mocno kompatybilny z  melancholijną aurą, jaką ten człowiek roztaczał. Był to nauczyciel, którego  nie obchodziło, w jakich zeszytach piszemy, ani nawet jak, dlatego okresowo miewałam np. zeszyty w kratkę, a na niektórych stronach pojawiały się jakieś bazgrołki (na przykład w jednym z zeszytów całą okładkę od wewnątrz zdobiły bardzo udane rysunki samochodów wykonane przez siedzących przede mną kolegów, oczywiście tworzone podczas lekcji; szkoda, że nie zachowałam tego zeszytu, a miałam go dość długo po zakończeniu LO). Język polski to był mój ulubiony przedmiot, ale oceny miałam oscylujące wokół 4, 4+. Miewałam piątki, szczególnie z prac pisemnych. W II i IV klasie miałam też 5 na półrocze i na koniec, co szczęśliwie uchroniło mnie od zdawania ustnej matury z polskiego. Pisemna została oceniona na celujący, choć niestety nie przyczyniło się to zbytnio do podniesienia wiary w siebie i swoje umiejętności. Wydaje mi się, że skalę oceniania 1-6 wprowadzono, kiedy byłam jakoś w II albo III  klasie. I znowu dzięki magicznemu „historycznemu kuferkowi” mogę pokazać coś ciekawego. W ogóle nie pamiętałam, że to zachowałam – w kuferku, za okładką starego kalendarzyka, znalazłam zatknięte swoje 3 wypracowania z polskiego, jedno z rosyjskiego i jedno z angielskiego (to ostatnie nawet wcale nie ocenione).
Takie na przykład tematy wymyślał polonista i tak potem te prace oceniał:


Z maturą mieliśmy przeboje, bo w tamtym czasie w szkolnictwie przechodziła fala strajków, a my do samego końca nie wiedzieliśmy, czy nasza szkoła przystąpi do strajku, czy też nie. I dosłownie dzień przed maturą okazało się, że jednak strajkujemy. Egzaminy zostały przesunięte i czekaliśmy, aż strajk się skończy, co nie trwało długo i w końcu nadszedł ten czas. Jak już wspominałam, pisemnie zdawałam biologię, i choć uczyłam się tej biologii dość uczciwie, to jednak obawiałam, się, czy moja pamięć udźwignie taki bagaż.  I muszę się przyznać, że zdałam ją głównie dzięki ściągom, jakie w ostatniej chwili dostałam od koleżanki przed wejściem na salę egzaminacyjną. Nie wiem, czemu miała akurat dwie takie same, ale faktem jest, że lwią cześć tematu po prostu spisałam. Do dziś nie wiem więc, czy zdałabym  maturę, gdybym tej ściągi nie miała. Może to, co miałam w głowie, wystarczyłoby na jakiś mierny, a może nie. Cóż… Ustnie zdawałam natomiast wcale  nie biologię, tylko psychologię, bo była taka możliwość, a z tym przedmiotem nie przewidywałam trudności, i słusznie. Z rosyjskim nie miałam nigdy problemów, więc maturę ogólnie zakończyłam pozytywnie,  jednak z dysonansem – z jednej strony ten celujący z polskiego, a z drugiej ta biologia zdana nieuczciwie na ocenę dobrą… Gratulacje dla najlepszych maturzystów odbierałam więc z uczuciami mocno mieszanymi. Na dodatek sama siebie musiałam jeszcze przekonywać, że ten celujący był słusznie przyznany.  Oceny najniższe i najwyższe z matury pisemnej musiały być konsultowane i zatwierdzane przez całą komisję egzaminacyjną i tylko ten fakt był przemawiającym do mnie argumentem. Owszem, można do takiego stopnia nie wierzyć w siebie…
Oczywiście maturę poprzedzała studniówka. Początkowo miałam zamiar nie iść – z prostego powodu – bo nie miałam z kim (hehe, mieszkając w internacie koedukacyjnym, znając tylu chłopaków;)) W końcu jednak, po namowach jeszcze 2 koleżanek, które postanowiły pójść same – zdecydowałam się do nich dołączyć. I całe szczęście, bo studniówka okazała się bardzo udana, bawiliśmy się głównie razem, całą klasą, wiele osób było bez partnerów, nigdy nie zapomnę tańczonego już na sam koniec, boso, w jednym kole „Forever Young” Alphaville.
Przed maturą każdy rocznik LO, zgodnie z wieloletnią tradycją, jechał do Częstochowy na całonocne czuwanie. Wieloletnia tradycja nakazywała również zabranie ze sobą napojów wyskokowych, o czym dowiedziałam się z niemałym zdziwieniem. Ja w tamtym czasie w ogóle nie piłam alkoholu, więc nie dołączyłam do grupy podtrzymującej tradycję. W zasadzie czas ten spędziłam z Krysią, bo i ona była wtedy na tej pielgrzymce maturzystów i pamiętam głównie, jak siedzimy pod jakąś kolumną na karimatach, usiłując nie zasnąć;)

No a potem… Potem musiało zacząć się już naprawdę dorosłe życie.

Poszłam na studia, Krysia do studium, jej siostra Alina bardzo szybko wyszła za mąż i  urodziła dziecko – pierwszego z trzech synów! Potem były śluby kolejnych dziewczyn, rodziły się następne dzieci, wydarzały się rzeczy smutne i wesołe. 

A nasz polonista? Porzucił szkołę i wraz z dwoma swoimi uczniami założył …kabaret. Taaak. Ten mroczny i melancholijny wielbiciel Joy Division był założycielem Formacji Chatelet, występował w skeczach, pisał teksty (ich pierwszy program zdobył Grand Prix przeglądu kabaretów PaKA !) Już od dawna nie jest w jej składzie i nie wiem, co się z nim później działo.

Z Krysią utrzymuję kontakt do dziś, aczkolwiek głównie telefoniczny. Mieszkają z mężem na wsi i z upodobaniem prowadzą spore gospodarstwo. Mają 2 dorosłe córki, prześliczne dziewczyny i bardzo zdolne. W zasadzie Krysia nic się nie zmieniła. Jest tak samo pozytywnym, optymistycznie nastawionym do życia człowiekiem, jak w czasach licealnych.

Ja chyba jednak mocno się zmieniłam, choć Krysia twierdzi, że kiedy ze sobą rozmawiamy, to wydaje się, jakbyśmy się rozstały wczoraj. Też mam takie uczucie:)


I to koniec kolejnej wspominkowej serii, którą postanowiłam tu zamieścić dla swojej głównie przyjemności. A jeśli ktoś przeczytał i wytrwał do tych napisów końcowych, to bardzo mu dziękuję!
Pozdrawiam wiosennie, choć za oknem ...biało!

sobota, 11 marca 2017

Staroci część III


Nasz internat sąsiadował z jeszcze z trzema takimi przybytkami, w tym dwoma męskimi, i jednym całkowicie żeńskim. W jednym z internatów był punkt pielęgniarski z możliwością uzyskania zwolnienia z lekcji z powodów zdrowotnych (co było szczególnie istotne w przypadku braku chęci uczestnictwa w klasówce lub odpytywaniu;))
Mieliśmy jedną, zbiorczą stołówkę w osobnym budynku, więc posiłki były okazją do towarzyskich spotkań. Okazywało się to wielce przydatne, kiedy chciało się „przypadkiem” zobaczyć podobającą się aktualnie osobę płci przeciwnej;) Na stołówce wiła się długa kolejka do lady, za którą rezydowały panie pobierające bloczki i wydające dania. W kuchni królowała główna kucharka, zwana  - jakże wdzięcznie - Żanuarią (kto nie oglądał „Niewolnicy Isaury?;))


ponadto często pod jej okiem wprawiały się w swoim zawodzie praktykantki ze szkoły gastronomicznej. Jedzenie było – delikatnie mówiąc – mało atrakcyjne, szczególnie obiady mięsne, wśród których dominowały twarde wołowe „podeszwy” albo obrośnięte w tłuszcz kawałki gotowanej wieprzowiny, tudzież potrawka z kurczaka w smaku bez smaku;). Na śniadania i kolacje podawano przeważnie jakiś ser żółty lub biały, odrobinę dżemu i kawalątek masła, czasami kiełbasę parówkową lub jakieś wędliny typu mielonki, były też zupy mleczne. Chleba zawsze było pod dostatkiem, a rano, jeśli się było wystarczająco szybkim, można było się załapać na bułki. Z owoców dostępne były jabłka, dodawane zazwyczaj do śniadania.  Apetyt wszystkim dopisywał, jak to bywa w tym wieku, więc zjadało się wszystko i jeszcze robiło kanapki do szkoły! 
Początkowo wszystkie karnie biegałyśmy na śniadanie wcześnie rano - nawet kiedy zaczynało się później lekcje. W kolejnych latach wyglądało to tak, że jedna lub dwie osoby szły na stołówkę i przynosiły śniadania śpiącym, a wychowawcy patrzyli już na to bardziej pobłażliwie:) Oczywiście wszystkie przywoziłyśmy wałówki z domu. Nie zliczę, ile smalcu z cebulką pochłonęłyśmy przez te 4 lata;). Nikt wtedy nie przypuszczał, jak popularne i znaczące stanie się później hasło „słoiki”;) My dźwigałyśmy z domów głównie dżemy i ten smalczyk, poza tym jeszcze np. jajka, czy cebulę. Chleb brało się do pokoju na zapas, albo dokupowało, bo stołówkowe jedzenie absolutnie nam nie wystarczało. Kolacje na stołówce wydawano od 18.00, a my około 20.00 robiłyśmy się znowu głodne! Wyciągało się więc maszynkę elektryczną i smażyło górę jajecznicy na kiełbasie i cebuli,  smarowało kromki pasztetem podlaskim czy paprykarzem szczecińskim kupowanym w osiedlowym sklepie. To był czas przemian, sklepy stawały się coraz lepiej zaopatrzone, pojawiały się nowe produkty – smakowe jogurty, serki, konserwy, no i słodycze, w tym moja wielka słabość – wafelki „Elitessa”;)


Nieraz i między obiadem a kolacją trzeba było coś przekąsić, często leciało się wtedy do pobliskiej cukierni po drożdżówki i kremówki lub pyszne kruche babeczki z kremem budyniowym, zbierając jeszcze po drodze zamówienia od zaprzyjaźnionych dziewczyn. Wodę na herbatę czy kawę gotowało się w szklankach za pomocą grzałki, bo czajników elektrycznych nie było (w zasadzie w pokojach nie wolno było używać maszynek elektrycznych i grzałek, ale przymykano na to oko).

Nasze sprzęty elektryczne wyglądały mniej więcej tak:




Od 16.00 do 18.00 obowiązywał czas zwany „nauką własną”, niechętnie wtedy zezwalano na opuszczanie internatu, a jeśli ktoś chciał lub musiał, trzeba było się zwolnić u wychowawcy, podając cel i miejsce, z wpisem do specjalnego zeszytu. Na każdym piętrze była sala przeznaczona do nauki, ze stolikami i krzesłami, czasami rzeczywiście się z niej korzystało, kiedy potrzebowało się ciszy i spokoju, lub lubiło wkuwać na głos;)
W internacie była również niewielka świetlica z podwyższoną sceną i pianinem – użytkowanym przez jednego chłopaka, który cos tam potrafił brzdąkać, oraz z telewizorem, użytkowanym znacznie częściej.
Utkwił mi w pamięci pewien wieczór z „Miasteczkiem Twin Peaks”, i nie wiem, czy dobrze kojarzę, ale ten niesamowity serial leciał chyba w piątki, a ja w piątki zazwyczaj jechałam do domu. Może więc wtedy zostałam na weekend w internacie, a może jednak serial emitowany był w innym dniu tygodnia? W każdym razie wiele z dziewczyn kochało się w agencie Cooperze;)




Pamiętam też podobną atmosferę, kiedy oglądaliśmy „Milczenie owiec”  - chyba z kasety wideo.




Jeśli już jesteśmy przy filmach, to nie mogę nie wspomnieć o „Dirty Dancing”, na którym byłyśmy w kinie (film był już chyba dość długo grany w Polsce, ale ja oglądałam go w czasach internatowych). Patrick Swayze był drugą, obok Dietera Bohlena, miłością Kasi;)



Kasety z muzyką z „Dirty Dancing” i „Miasteczka Twin Peaks” chodziły u nas na okrągło, uczyłyśmy się też tańczyć Mambo;)
Słuchałyśmy często SDM, Kaczmarskiego, czy Grechuty i muzyki popularnej, np. Roxette, Michaela Georga, Madonny, czy bardziej na rockowo – ale w wersji raczej lekkiej - Guns N' Roses, Mr Big, czy Metallica, albo Lady Punk. Na koncercie SDM byłam właśnie w tamtych czasach, razem z Krysią, nigdy już potem. A było pięknie.
W internacie funkcjonowało coś zwanego radiolą, w każdym pokoju był na ścianie głośnik. Czasami przekazywane były w ten sposób komunikaty wychowawców, a dość nieregularnie, ale za to z zacięciem, nadawał jeden z chłopaków – w ten sposób osłuchałam się z muzyką bardziej ambitną, typu Pink Floyd na przykład.
W tym naszym zagłębiu internatowym często organizowane były dyskoteki, na które chodziłam rzadko, jako typowa dzikuska;) A kiedy już poszłam, to czułam się tam fatalnie i oczywiście podpierałam ściany w czasie „wolnych” kawałków.  Moje koleżanki za to tańczyły bez wytchnienia, szczególnie Krysia i Alina – umiały to robić świetnie, ja natomiast nigdy nie nauczyłam się dobrze tańczyć, bo przy dość dobrym słuchu muzycznym mam jakieś dziwne zaburzenia poczucia rytmu podczas ruchu, co mnie peszyło i peszy do dziś.
Krysia i Alina miały starszego brata Andrzeja, który wcześniej zadomowił się w internacie. Kiedy więc dziewczyny dołączyły, do naszego pokoju wędrowały pielgrzymki kolegów Andrzeja, żeby „się zapoznać”  i było bardzo zabawnie;)
Kiedy przychodziła wiosna, często chodziłyśmy na spacery nad pobliski Zalew, albo na lody na B1 - miejsce blisko Placu Centralnego, lub też do koktajlbaru właśnie przy Placu Centralnym, gdzie mieli pyszne desery w pucharkach.
W czasie moich pierwszych lat szkoły średniej nauka religii odbywała się przy kościołach, mieszkańcy internatów – jeśli chcieli – mogli korzystać z takich spotkań w najbliższym kościele na Szklanych Domach, a właściwie jeszcze w kaplicy, bo kościół był w budowie. Do dziś pamiętam te lekcje ze względu na Ojca Bernarda, który nauczył nas czytać Biblię, dyskutować na tematy biblijne, łączyć je z tematyką historyczną i przy tym potrafił traktować nas poważnie, jak ludzi myślących, a nie maluczkich wymagających głównie pouczania. Wtedy zbliżyłam się do Kościoła. W czwartki o 19.00 odbywała się msza dla młodzieży – Wieczernik – odprawiał ją właśnie Ojciec Bernard. Grała schola, było podniośle i inaczej niż zwykle, co nas oczywiście bardzo pociągało. Chodziłyśmy na Wieczernik aż do końca liceum.


Cdn. 

sobota, 25 lutego 2017

Staroci część II


Aż do końca szkoły podstawowej rzadko opuszczałam dom. Byłam tylko parę razy u cioci w Nowej Hucie. Ciocia miała córkę w moim wieku. Znałyśmy się dobrze i lubiły – cała rodzina spędzała większość wakacji na wsi u naszej babci – rzut beretem od mojego domu. Te wyjazdy były raczej krótkie, parę razy zabrano mnie do kina, trochę poznałam życie miejskie, ale raczej od strony osiedlowych blokowisk. Może raz byłyśmy na Rynku w Krakowie. Centrum miasta znałam bardziej z wyjazdów z mamą – co jakiś czas musiałam jeździć do okulisty, więc przy okazji trochę chodziłyśmy po mieście. Taki wyjazd to w ogóle była niezła przygoda. Najpierw trzeba było lecieć do autobusu – z 3 kilometry, potem godzina jazdy (wtedy jeszcze nie było korków;)). Wysiadałyśmy na dworcu głównym, którego ważnym obiektem był nieistniejący już bar Smok.

Fot. Krzysztof Kowalczyk

Dziś stoi tu Galeria Krakowska i wszystko wygląda zupełnie inaczej…
Właśnie do tego mlecznego baru kierowałyśmy swe pierwsze kroki. Tam, przy stoliku nakrytym ceratą, jadłyśmy śniadanie – ja zawsze bułkę z pastą jajeczną i kakao:)
Potem załatwiało się, co trzeba, robiło jakieś zakupy ubraniowo – spożywcze, jeśli wystarczyło czasu, to jadło obiad w jakimś innym barze po drodze (ruskie albo naleśniki) i około 15.00 wracało w okolice Pawiej, skąd jeździły autobusy robotnicze. Tym bowiem środkiem transportu ludność wiejska zwykła podróżować;) Tak to wtedy wyglądało – „pekaes” jeździł rzadko albo wręcz był odwoływany co i rusz, pozostawało więc wpychać się do autobusu wożącego robotników. Wiele osób pracowało w Krakowie, mój tato również. Te przedsiębiorstwa miały własny transport, a kierowcy chętnie zabierali podróżnych, bo mieli dodatkowy zarobek. Dopychano więc ludzi, ile się dało;) Dość długo na wieś jeździły poczciwe „ogórki”:




Śmierdziało w tych autobusach niemiłosiernie, a ja cierpiałam na chorobę lokomocyjną i – cóż, woreczki foliowe (przepraszam;)) bywały często w użyciu. Trudno się dziwić, że te wyjazdy były dla mnie sporym przeżyciem;)
Bodajże po klasie VI pojechałam po raz pierwszy i ostatni na letnie kolonie - do Torzymia pod Zieloną Górą. O mamusiu, jak ja to przeżyłam strasznie! Przez pierwszą połowę z tych 3 tygodni niesamowicie tęskniłam za domem. Kwaterowaliśmy w jakiejś szkole, kilkunastoosobowe sypialnie urządzono w salach. Nie potrafiłam się w ogóle zaaklimatyzować społecznie, wszystkiego się bałam i wstydziłam, trochę zaprzyjaźniłam się jedynie z jedną dziewczyną, podobną do mnie w tych kwestiach;) Ale okolica była śliczna – wokół lasy i jeziora, organizowano sporo wycieczek – obiektywnie rzecz biorąc, powinnam być zadowolona. Niestety nie byłam. Wszystko przez tę nieśmiałość, brak obycia, lękliwość. 
Poza tymi wyjazdami byłam raz w naprawdę wielkim mieście – w Warszawie. Pod Warszawą mieszkała moja inna ciocia, z jej córką utrzymywałam luźny kontakt, była ode mnie starsza. Pojechałam do nich na tydzień chyba, wujek obwoził nas po mieście, byłam w Wilanowie i paru innych miejscach. To było już pod koniec szkoły podstawowej.




… a potem skończyłam klasę VIII i…

jeszcze mała dygresyjka;)

Nie wiem, jak to jest teraz, ale wtedy w szkole podstawowej popularne były pamiętniki. Miałam i ja oczywiście. Wpisywały się koleżanki, rzadziej - koledzy, a często nauczyciele. Dwa pamiętniki mam do dziś. Z jednego usunęłam później wpis kolegi (młoda byłam i głupia, panie tego;), wydawało mi się, że za bardzo osobisty i ktoś jeszcze może pomyśleć coś... Eh, ale to były czasy zabawne...)
Te dwa pamiętniki pochodzą z ostatnich lat podstawówki i początków szkoły średniej.







Wracamy do tematu.
Wybrałam liceum o profilu pedagogicznym (chyba tylko dlatego, że mama była nauczycielką, bo żadnych innych powodów nie widzę, nie widzę też przede wszystkim żadnych predyspozycji;)) Od razu było wiadomo, że muszę mieszkać w internacie, bo dojeżdżać się od nas nie dało. Liceum było w wielkim mieście Nowa Huta;) 
Zamieszkałam więc w internacie…
Kierownikiem był osobnik żywo przypominający Pieroga z Jeżycjady (kto czytał, ten wie, o co chodzi) – zażywny, ciężki i łysy jegomość (o ksywie Łysy  - rzecz oczywista), a wychowawców było kilkoro, głównie kobiety, ale było też chyba z 3 mężczyzn.
Internat był koedukacyjny, pierwsze i drugie piętro zajmowali chłopcy, a na trzecim mieszkały dziewczyny. Na drugim piętrze, na wprost schodów (ważne miejsce strategiczno – obserwacyjne, zwłaszcza w koedukacyjnej placówce;)) była dyżurka wychowawców.
O godzinie 6 rano była pobudka ogłaszana, o ile pamiętam, dzwonkiem, po którym wychowawcy przechodzili jeszcze przez korytarze i budzili zaspaną młodzież. Przeważnie ograniczali się do stukania w drzwi, ale była też jedna starsza babka, o przezwisku – przepraszam niestety, ale – Ciota;), która wbiegała z krzykiem do pokojów, rozsuwała zasłony, otwierała okna, a czasami i zrzucała z delikwentów kołdry. Było to dość nielitościwe, zważywszy, że niektórzy uczyli się na zmianę popołudniową i do szkoły szli np. na 12.00. Z takimi działaniami ruszała też na piętra chłopaków, aż do momentu, w którym jeden z nich zrobił jej niespodziankę, kładąc się do łóżka goły. Ciota odrzuciła kołdrę… i cóż, wybiegła z pokoju zszokowana i oburzona;) Ciota lubiła też sprawdzać czystość i porządek w pokojach -  raz myślałyśmy, że zrobi dziurę w stole, bo w poszukiwaniu brudu tak długo tarła palcami o blat – ale, ku jej niezadowoleniu, blat okazał się być czysty;)
Wyposażenie sal było skromne: tapczany nakryte kraciastymi kocami, szafki nocne, zwane przez nas „nakastnikami” lub „nakastlikami”;), ścienne nieduże półki, duża szafa płycinowa i wielki stół na metalowych nogach. Pościel przywoziłyśmy własną, podobnie, jak obrus, zasłony czy firanki. U chłopaków najczęściej okna były łyse, a stoły nigdy nie widziały obrusa;
Oczywiście, w ramach obłaskawiania tak niemiłego wnętrza, ściany na poziomie lamperii obrastały w plakaty, a na półkach obok książek pojawiały się jakże lubiane wówczas ozdoby w postaci pustych opakowań po dezodorantach;)
Łazienka była wielką, zimną salą, z rzędami umywalek pod ścianami, oraz dwoma brodzikami – początkowo nawet bez żadnych zasłon. Woda bywała gorąca w godzinach albo nocnych, albo baaardzo wczesnoporannych, a kiedy się już trafiła w innej porze, leciałyśmy wszystkie się wykąpać lub przynajmniej umyć głowę, ale zazwyczaj trzeba było się myć w letniej, albo wręcz zimnej. Ubikacje były koszmarne, wiecznie zapchane i z otwierającymi się drzwiami. W ogóle budynek wyglądał mało przyjaźnie, ale tak było raczej wszędzie. Wejścia strzegł portier, zwany Dziadkiem, ten z kolei – jak sobie teraz uświadomiłam – podobny był do kolejnej postaci z Jeżycjady – woźnego Jankowiaka;) W holu na parterze rezydowała para dyżurnych – każdy z mieszkańców miał okazję pełnić tę funkcję, przy tym, o ile dobrze pamiętam, wiązała się ona z usprawiedliwionym zwolnieniem ze szkoły w tym dniu, co było przyjemne;) Dyżurni np. biegali do po osoby, do których ktoś przyszedł w odwiedziny (do sal nie wolno było wchodzić obcym). 
Patrząc z perspektywy, moment, w którym trafiłam do internatu zapoczątkował trwające do dziś wspaniałe zjawisko. Otóż – czuję się osobą niezwykle obdarowaną szczęściem do spotykanych na swej drodze ludzi!
Moją współlokatorką została dziewczyna, którą określić mogę mianem bratniej duszy. To był cud, bo bałam się przeokropnie tego wszystkiego – nowa szkoła, internat – do tego internat koedukacyjny, z mieszanką ludzi z techników, zawodówek różnych maści i w tamtym momencie chyba 2 sztuki z liceum, właśnie Krysia no i ja. Krystyna chodziła jednak do innej szkoły (nasze licea nie miały własnych internatów, tylko miejsca w różnych tego typu placówkach).
W pokoju było nas w sumie cztery: Krysia,  Kasia ze szkoły chemicznej, Ula – zdaje się, że z odzieżówki, ale już tego nie pamiętam, i ja. Tak się złożyło, że wszystkie od razu bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, co nie było wcale regułą w internatowych zwyczajach;). Krystyna – śliczna ciemnowłosa dziewczyna o bardzo opiekuńczej, życzliwej naturze, racjonalnym podejściu do życia, mocnym charakterze, a jednocześnie wrażliwa i marzycielska,  Ula – na początku bardzo cichutka, aczkolwiek, jak się później okazało, wcale nie nieśmiała, o wyglądzie przypominającym niektórym Oshin (kto pamięta ten serial?)


...Kasia,  ufna, słodka romantyczka zakochana w Dieterze Bohlenie



...ale nie gardząca również śmiało rozwijającą się wówczas muzyką Disco Polo, patrząca na świat  przez różowe okulary – przez pierwszy rok wspólnego mieszkania stworzyłyśmy zgraną paczkę.


W kolejnym roku w internacie zamieszkała siostra Krystyny, Alina. Pokoje w tym czasie przeorganizowano z cztero- na trzyosobowe, musiałyśmy więc trochę pogłówkować, żeby nam się nadal tak miło żyło. Za obopólnym porozumieniem Alina dołączyła do mnie i Krysi, a Kasia i Ula zamieszkały z drugą Kasią – bardzo do nas pasującą koleżanką Aliny ze szkoły odzieżowej. Tak powstały 2 zaprzyjaźnione składy. Kolejna Kasia, która miała w zasadzie na imię Marta, ale nigdy nie używała tego imienia, była skromną, prostolinijną, rozsądną i pogodną dziewczyną. Siostra Krysi – Alina, niewysokie, roześmiane i piegowate dziewczę z  masą wdzięku i uroku osobistego, wprowadziła w naszą dość spokojną internatową egzystencję masę atrakcji, była bowiem typem niezwykle śmiałym, towarzyskim i łatwo nawiązującym kontakty.
Czasy internatowe – zupełnie nieoczekiwanie - okazały się dla mnie cudowną przygodą! Owszem, trzeba było wkuwać, ale ten obowiązek osładzało kwitnące życie towarzyskie. Wspominam je jako pasmo nieustannego śmiechu, wygłupów i zabawy:)

Wszystkie oprócz Uli. Napis na taśmie z papieru toaletowego głosi: "THE CURE" ;)))

Krysia, Kasia - romantyczka i ja boczkiem;)

z Krysią na moim tapczanie:)

Zapraszamy do reklamy:)


Z Krysią i Aliną przed internatem. W bluzie Krysi;)
W tamtych czasach zdecydowanie wolałam siebie bez okularów...


Ciąg dalszy.... nastąpi:)