...

niedziela, 26 czerwca 2011

Coś się kończy, coś się zaczyna - czyli dziś przynudzam;)

10 lat temu weszłam po raz pierwszy do pewnej starej kamienicy. Za bramą, na wytartej przez setki kroków posadzce, zobaczyłam napis:



Na kolejnych półpiętrach słońce przeświecało przez niezwykłe okna:



Nie wszyscy pewnie wiedzą, że dzieci, czy osoby dorosłe z głębokim upośledzeniem umysłowym, nawet  jeśli mają zajęcia w szkole, to tak naprawdę nie są uczniami. Są „uczestnikami zajęć rewalidacyjno – wychowawczych”. Nie dostają na koniec roku świadectwa, tylko zaświadczenie, że brały udział w zajęciach (zaświadczenie takie opracowują sobie szkoły na własny użytek).  W szkole przysługują im 4 godziny zajęć dziennie (20 godzin w tygodniu), a jeśli zajęcia realizowane są w domu - jest to maksymalnie 10 godzin w tygodniu).  W niektórych placówkach dodatkowo po tych 4 godzinach są zajęcia świetlicowe i w ten sposób można zostać w szkole trochę dłużej; ukończenie 25 roku życia decyduje o zakończeniu szkoły.

10 lat temu, z duszą na ramieniu, zapukałam do drzwi, za którymi czekał na mnie pewien chłopiec ze swoimi nieco podenerwowanymi rodzicami. Ja też byłam zestresowana. Pierwszy raz miałam prowadzić zajęcia z moim uczniem w jego własnym domu.



D. miał wtedy 15 lat – więc całkiem sporo, a jednak dopiero od roku miał kontakt z nauczycielem. Przez wszystkie wcześniejsze lata poddawany był tylko rehabilitacji w szpitalu i nikt jego rodzicom nie powiedział, że mają prawo do tego, by ich syn z porażeniem mózgowym i głębokim upośledzeniem umysłowym został objęty zajęciami szkolnymi.   I nie była to mała wioska, gdzie takie rzeczy się może zdarzają, tylko duże, uniwersyteckie miasto. Rodzice nie pytali, bo nie wiedzieli, dla nich ta sytuacja  była i tak bardzo ciężka. Ale lekarze? Rehabilitanci? Cóż, w końcu dzięki innym rodzicom, będącym w podobnej sytuacji, dowiedzieli się o takiej możliwości i D. został objęty indywidualnymi zajęciami rewalidacyjno – wychowawczymi.  Po pierwszym roku zajęć pani przychodząca do D. musiała zrezygnować z tej pracy, a zamiast niej – do D. trafiłam ja.
Pracowałam wtedy dopiero 3 lata, do tej pory w internacie i świetlicy. Po tych 3 pierwszych latach pracy – „awansowałam”;) Tak – bo przeszłam z internatu do szkoły. Tak to wtedy wyglądało - jeśli w ogóle dostało się pracę w Ośrodku, to najpierw trafiało się do internatu i świetlicy.  W szkole dostałam właśnie zajęcia indywidualne, a pozostałe godziny uzupełniałam w świetlicy.
Pierwsze zajęcia z D. to było oczywiście wzajemne poznawanie się. Luźne zajęcia, na których przekonałam się, że dla D. nie ma życia bez magnetofonu i kaset. Po niedługim czasie przekonałam się też, że pomimo orzeczenia o głębokim upośledzeniu umysłowym, D. jest niezwykle kontaktowym chłopcem, doskonale orientującym się w swoim otoczeniu, uczestniczącym  w życiu całej rodziny. Nie chodzi, nie mówi, na wózku siedzi tylko z podparciem, ale swoje przykurczone ręce potrafi świetnie zmobilizować do sięgania po rzeczy, które są mu potrzebne, potrafi posługiwać się magnetofonem, wkładać, wyjmować kasety, przewijać taśmę, przyciszać, pogłaśniać, pogłaśniać, pogłaśniać;)))  Okazało się też, że oprócz słuchania muzyki, lubi malować, układać zrobione wspólnie niby –puzzle ze zdjęć, a nade wszystko – rozpracowywać techniczne gadżety w postaci komórek, aparatów fotograficznych, mp-trójek;)  Potrafi też wykonywać różne dziwne polecenia i zadania przygotowane przez swoją nauczycielkę, ale nieraz z miną „nie chce mi się strasznie, uff, robię to tylko dla ciebie”;)))
Upływał rok za rokiem, D. miał lepsze i gorsze okresy, lepszy i gorszy stan zdrowia,  parę razy był w szpitalu.  „Zamęczył” też kilka magnetofonów;) Coraz bardziej zżywaliśmy się ze sobą, a z jego rodzicami połączyła mnie przyjaźń.
Po paru latach przeszłam całkowicie do szkoły i oprócz zajęć z D. prowadziłam technikę i plastykę w różnych klasach i szkołach (w ramach naszego Ośrodka oczywiście). Miałam zajęcia z osobami z upośledzeniem głębokim, znacznym i umiarkowanym – a więc z całym przekrojem uczniów Ośrodka.  Tak naprawdę swoją pracę zaczynałam w szkole życia, ale w tym czasie wchodziła reforma oświaty. Nas też objęła – oprócz szkoły podstawowej powstało gimnazjum, a po pewnym czasie - szkoła przysposabiająca do pracy. Pozostały  grupy rewalidacyjne, czyli  grupy dla dzieci z głębokim upośledzeniem umysłowym oraz internat i świetlica.
Po kolejnych kilku latach dostałam wychowawstwo, które nadal dzieliłam z indywidualnymi zajęciami z D.
Przez jakiś czas zajęcia z D. prowadziłam z moją koleżanką i D. był bardzo zadowolony, bo przychodziły do niego na zmianę 2 panie;) Właśnie wtedy skończył 18 lat i w prezencie od nas, czyli swoich nauczycielek, dostał pierwszy magnetofon z CD. Co to była za radość! Najlepsze było to, że momentalnie nauczył się przełączać funkcje z kaset na płyty i na radio, wkładać płyty – itp. 



Tak upływały kolejne lata. A w tym roku D. skończył szkołę. I jest to bardzo smutna sprawa. Bo rodzice są coraz starsi, coraz mniej sprawni. Nie są też zamożni, a raczej żyją na bardzo niskiej stopie. D. wymaga opieki 24 godziny na dobę. Jest karmiony rozdrobnionym pokarmem, pojony łyżeczką, bo nie potrafi pić z kubka, no i korzysta z pampersów – choć sygnalizuje potrzeby fizjologiczne na swój sposób – ale rodzicom po prostu już brakuje sił fizycznych na wysadzanie go do toalety, nie mówiąc o tym, że oboje ze względu na swoje choroby nie powinni w ogóle nic dźwigać. D. jest bardzo lekki, jak na swój wiek, bo waży tylko 38 kg, jest szczuplutki i delikatny, ale codzienne podnoszenie go z lóżka na wózek, z wózka na tapczan (w celu zmiany pampersa), wkładanie i podtrzymywanie w wannie przy myciu, wymaga i tak ogromnego wysiłku.  Mieszkanie jest  bardzo ciasne, na 2, wysokim piętrze starej kamienicy, nie dostosowane do osoby na wózku.  Wychodzenie z domu  jest trudne – zjeżdżanie wózkiem po schodach to sport ekstremalny, rodzice w dwójkę ledwie sobie radzą.  Niestety nie ma szans na zamianę, choć parter byłby najlepszym rozwiązaniem. A D. kocha wychodzić z domu – czy na zakupy, czy na spacer, czy do lekarza, a nawet – o zgrozo - do dentysty! Dawniej, kiedy rodzice byli młodsi i zdrowsi, a D. mniejszy, jeździli nawet pod namiot każdego lata.  Teraz pozostają im krótkie wypady za miasto, ale niestety, nawet te wyjazdy są trudne, bo po prostu brakuje pieniędzy na benzynę i utrzymanie samochodu. Pewna dobra dusza podarowała im niedawno starą przyczepkę kempingową, więc teoretycznie mogliby wyjechać na kilka dni gdzieś dalej ( w ubiegłym roku się udało), ale to też są dodatkowe koszty. Nie wiadomo więc, jak będzie w tym roku. Przyczepka stoi u mnie na działce i czeka na właścicieli.
Kończąc zajęcia z D., zakończyłam też  pewien etap w moim życiu, 10 lat to jednak kawał czasu…
Ukończenie szkoły przez D. nie musi oznaczać końca naszej znajomości, trzeba jednak  wygospodarować czas na odwiedziny.  Dla D. moje codzienne wizyty to był stały punkt, nawet jeśli nie miał wielkiej ochoty na zajęcia, to cieszył się z tego, że ktoś przyszedł, że coś się działo. Teraz będzie trochę inaczej, zaczyna się dla niego nowy etap życia.

A na razie - zaczęły się wakacje (dla mnie zaczną się tak naprawdę od wtorku). Może uda mi się nabrać trochę dystansu do różnych dziwnych wydarzeń tego roku szkolnego.

Na koniec – jeszcze parę zdjęć z mojej codziennej drogi do pracy;)








Mam nadzieję, że ktoś dotrwal do końca:)
Pozdrawiam wakacyjnie:)))

środa, 15 czerwca 2011

W skrócie:)

Tak w skrócie, to ostatnio nie mam czasu popatrzeć na znajome blogi, tyle się dzieje i tyle rzeczy do zrobienia czeka. W pracy zwariowany czas, po powrocie nie mam siły wejść pod prysznic. A tu jeszcze trzeba coś podlać ( bo susza), trawnik skosić (nie miała baba kłopotu, kupiła kosiarkę elektryczną;)), wysadzić do gruntu ostatnie niedobitki wegetujące w zbyt ciasnych doniczkach, coś posprzątać, a potem - znowu - praca... Niestety, nie potrafię już zarywać nocy, jestem chyba zbyt zmęczona ostatnio, bo kiedy zbliża się 23.00, oczy automatycznie mi się zamykają i umysł odmawia posłuszeństwa. Ale już niedługo wakacje! Mam nadzieję, że pogoda pozwoli cieszyć się ogrodem, teraz jest chyba dla niego najpiękniejszy czas...


W niezagospodarowanej części działki wysiał się rumianek w niespotykanych dotąd ilościach. Nagrzany słońcem pachnie jak gotowa do picia herbatka rumiankowa dla dzieci;)


To naprawdę piękny czas w roku - z jeszcze jednego powodu: trwa sezon truskawkowy - uhmmm...


Nawet pokusiłam się o zrobienie babeczek z tymi moimi ulubionymi owocami.


Niestety, zostały pochłonięte  w tempie szybszym, niż trwało ich wykonanie... (nie tylko przeze mnie, żeby nie było;)))

I jeszcze ciągle coś szyję:




I to by było na tyle, w skrócie (żeby nikt więcej mi nie zarzucał, że niby te różowości zalegają za długo;))

Pozdrowienia dla Was wszystkich, korzystajmy z tego prawie lata, ile się da:)