W szkole była spora sala gimnastyczna, a
w niej co jakiś czas organizowano imprezy dostępne (za opłatą) dla okolicznych
mieszkańców. Na zakończenie pierwszego semestru zawsze była zabawa choinkowa
dla dzieci - z występami i poczęstunkiem. Wieczorem, kiedy dzieci rozchodziły
się do domów, zaczynała się zabawa taneczna dla dorosłych. Dorośli często
przychodzili wcześniej, żeby obejrzeć przedstawienie. Czasem były to jasełka,
czasem popisy wokalne czy recytatorskie, a oprócz uczniów, brali w nich udział
także i nauczyciele, więc bywało wesoło;)
A, zapomniałam napisać, że kiedy mój
dziadek przyjechał pierwszy raz w odwiedziny do swojej córki marnotrawnej,
oprócz pierzyny przywiózł też skrzypce, które były jej potrzebne w szkole
(nauczyła się grać w liceum pedagogicznym – to była bardzo dobra szkoła i
nieźle przygotowywała do zawodu, szczególnie kiedy okazywało się, że trzeba
uczyć wszystkich przedmiotów;))
Podczas jednej z zabaw moja mama brała
udział w występach – oprócz gry na skrzypcach, zaśpiewała też arię Jontka z
„Halki”. Dobrze jej to wyszło i potkała się z dużym aplauzem publiki –
szczególnie tej bardziej wyrośniętej. Wśród rzeczonej publiki znajdował się
chłopak z sąsiedniej wsi, który przyszedł z paroma kumplami w celach
rozpoznawczo – rozrywkowych.
Tato w czasach szkoły średniej (to ten z prawej:))
Już wcześniej widział mamę gdzieś z daleka,
wiedział, że jest nauczycielką. Spodziewał się więc zobaczyć ją na zabawie
choinkowej. Zobaczył, posłuchał, jak śpiewa, no i wsiąkł. Z natury dość
nieśmiały, miał jednak kolegę, który mamę dobrze znał, udało się więc
zaaranżować spotkanie i oficjalne „zapoznanie”.
Tato z kumplami (drugi od prawej)
I tak to się zaczęło… Mniej
więcej w tym samym czasie koleżance mojej mamy wpadł w oko inny chłopak – a że
akurat wtedy mama i jej koleżanka mieszkały u tych samych „ludzi” – początkowo spotkania
odbywały się przeważnie w czteroosobowym składzie i w formie niezobowiązującej,
dziewczyny się chichrały i nabijały z chłopaków, często grywano w karty,
wspólnie bawiono na wiejskich zabawach.
Mama z koleżanką - co za tło, no i jakie fajne gumiaczki;)
Po stosownie długim czasie mama zaczęła
się zastanawiać, czy chłopak wreszcie się zdeklaruje, bo niby wszystko wskazywało
na to, że zakochany, ale dlaczego nic
nie mówi? W końcu jednak jakoś się dogadali – lecz kto pierwszy komu się oświadczył,
do tej pory trudno ustalić! Mama utrzymuje, że to ona, a tato, że on… Cóż, grunt,
że odbyły się zaręczyny, a niedługo później wesele. Młode małżeństwo
zamieszkało na początku… w szkole! Mieli do dyspozycji jeden pokój z dostępem
do szkolnej kuchni, a wc oczywiście na zewnątrz;) Pomieszkali sobie tak we
dwójkę dwa lata, ciesząc się sobą nawzajem, a także świetnie się rozwijającym na okołoszkolnym gruncie życiem towarzyskim.
Szkoła prawie rozbudowana, ale wodociągu nie ma nadal - wodę przywozi beczkowóz;)
Lata siedemdziesiąte i dzwony z bistoru, oraz jakże popularne klomby ze starych malowanych opon;)
(na placu przed szkołą)
Po tym czasie przyszłam na świat ja:)
I
też zamieszkałam w szkole;) Byłam spokojnym niemowlęciem, tak od godziny 5 rano
do 5 po południu. W pozostałym czasie darłam się w niebogłosy. Miałam bowiem
kolki, na które nic nie pomagało. Po kilku miesiącach kolki ustały i byłam już
naprawdę bardzo spokojnym dzieckiem.
Mam trzy miesiące:)
Szczególnie lubiłam wożenie w wózku po
długim szkolnym korytarzu, zasypiałam bez problemu;) W końcu mama musiała
wrócić do pracy, a ja byłam jeszcze malutka. Przenieśliśmy się więc na jakiś
czas do rodziców mojego taty, którzy mieli dość spore gospodarstwo w sąsiedniej
wsi. Tato dojeżdżał do pracy w mieście i praktycznie nie było go w domu przez
cały dzień, mama co rano maszerowała do szkoły, a po lekcjach biegła do
córeczki. Podczas nieobecności mamy zajmowała się mną babcia. Jednak ciężko jej
było pogodzić obowiązki w gospodarstwie z opieką nad dzieckiem. Do tego w domu
było bardzo ciasno. Kiedy więc miałam jakieś 2,5 roku, rodzice zawieźli mnie do
dziadków ze strony mamy. Nie mieli oni tak wielu obowiązków i chętnie
zaopiekowali się wnusią. Mama i tato przyjeżdżali do mnie pociągiem w każdą sobotę
wieczorem, a w niedzielę w nocy wracali do domu, wymykając się po cichu, żebym
nie urządzała cyrku – tęskniłam za nimi bardzo…
Ale u babci było mi dobrze - o czym wkrótce:)
Ech, mogę sobie tylko wyobrazić rozterkę Twojej mamy... i ten ścisk serca w niedzielne wieczory... Czekam na ciąg dalszy i serdecznie pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńCóż, od początku miałaś twardą SZKOŁĘ życia, a i rodzicom, choć młodym, lekko nie było. Dzisiejsze dzieci z miast nie są w stanie pojąć, jak się kiedyś żyło na wsi, jak "niewygodne" było i w wielu jeszcze miejscach w Polsce jest ciężkie życie na prowincji. Ile wysiłku trzeba było, jakiego samozaparcia, by ukończyć szkołę, choćby tylko podstawową.
OdpowiedzUsuńGratuluję dzielnych rodziców, którym nie straszna była praca w tak ciężkich warunkach. Te dojazdy, rozłąki z dzieckiem - Zaraz widzę "Daleko od szosy" :))))
Pozdrawiam :)))
Marchewko - tak właśnie. Opisałam to dość żartobliwie, ale wtedy do śmiechu ani mnie ani rodzicom nie było...
OdpowiedzUsuńLewkonio - "Daleko od szosy" to jeden z moich ulubionych seriali;) Kojarzy się bardzo:)
Kochana, teraz jasno widać, że bycie dzielną wyssałaś z mlekiem mamy i NIE może być inaczej :)
OdpowiedzUsuńJesteś wspaniałą córką wspaniałych rodziców. Tyle czułości tu widzę, między linijkami :*