U rodziców mojej mamy spędziłam 4 lata
wczesnego dzieciństwa. Babcia była bardzo pracowitą osobą, prowadziła
gospodarstwo, szyła, robiła na drutach swetry. Miała ogródek, warzywnik, mały sad. W
chlewiku zawsze mieszkał jakiś prosiak, po podwórku biegały kury, kaczki i
jedna gęś - rezydentka, z którą babcia rozmawiała, i która zachowywała się
bardziej jak pies, niż gęś. Wtedy jeszcze nie było wodociągu, po wodę chodziło
się do studni - babcia nosiła ją w wiadrach zawieszonych na nosidle zakładanym
na ramiona. Często chodziłam z babcią po wodę, lubiłam patrzeć, jak najpierw
spuszcza wiaderko na łańcuchu, hamując szybko kręcący się wał zwilżoną dłonią,
a potem mozolnie kręci korbą, żeby pełne wiadro wyciągnąć ze studni. Po zakupy
babcia jeździła do miasteczka autobusem, wstawała wtedy bardzo wcześnie.
Wracała ze świeżym chlebem, akurat na śniadanie.
Z dzieciństwem u babci kojarzy mi się zapach lasu o poranku. Wieś otaczały sosnowe lasy, dzięki czemu panował w tych stronach specyficzny mikroklimat. Ranki były ciepłe, wilgotne, bezwietrzne. Siadałam na szerokim, wytartym drewnianym progu, bawiłam się z kotem i zjadałam kromkę chleba ze śmietaną i cukrem, las pachniał, dzięcioły stukały, a gołębie od sąsiada sfruwały na podwórko i wydziobywały ziarno kurom. Na płocie suszyły się jakieś bańki na mleko i większe garnki. W kuchni szumiało pod blachą kuchenną, trzaskały szyszki dorzucane do ognia. Babcia gotowała kakao albo kawę zbożową, a herbata smakowała zupełnie inaczej niż dziś, co pewnie było zasługą wody bez chloru. Herbata to chyba była Madras, piłam ją zawsze z ceramicznego kubka ozdobionego wzorkiem w różyczki. Kuchenny stół ustawiony był pod oknem wychodzącym na wschód, poranki były więc zawsze rozświetlone słońcem. Jakoś tak mi się wydaje, że zawsze rano świeciło słońce... Ale to przeciez niemożliwe. Może to babcia była słońcem? Ja natomiast byłam niejadkiem, babcia wyczyniała cuda, żeby wnusia nabrała trochę ciała. Te kromki ze śmietaną i cukrem to była jedna z niewielu rzeczy, które mnie potrafiły skusić. Nie do wiary, jak to się przez lata zmieniło;)
Na wakacje przyjeżdżała kuzynka, ale była ode mnie starsza i nie miałam w niej zbyt dobrej towarzyszki zabaw, za to jej rodzice mieli aparat fotograficzny;)
W upalne dni powietrze niosło zapach rozgrzanego
igliwia, żywicy, zmieszany z wonią poziomek porastających rowy. Zbierałam je do
szklanki, albo nawlekałam na trawę. W rowach rosły też maślaki,
które piekło się na blasze. Babcia zawsze była gdzieś w pobliżu, zrywała
pokrzywy, które potem dodawała do ziemniaków dla świń i kur. Po pokrzywy
wybierała się z małym wózkiem na dwóch kółkach. Kiedy wózek był pełen,
nakrywała go płachtą, a ja siadałam na wierzchu i jechałam sobie bardzo
zadowolona. Czasem wędrowałyśmy dalej, aż pod wielkie pegieerowskie pole z
pastewnym łubinem. Zapach łubinu kocham do dziś, wywołuje we mnie dziwne
uczucie - spokoju i tęsknoty…
W którąkolwiek stronę się człowiek nie odwrócił, trafiał do lasu:)
Czasami
przychodziły deszcze, spędzałam wtedy czas w domu. Jak już wspominałam, domek
był mały. Wchodziło się do niego po szerokich betonowych schodach, potem była
sień ze spiżarnią za zasłonką i klapą w podłodze zamykającą zejście do piwnicy.
Z sieni przechodziło się do kuchni, a z kuchni do pokoju - i tyle! Pokój miał
duże okno od południowej strony, ale wpadało przez nie mało światła, bo zaraz
przy domu rosły duże drzewa. Po obu stronach okna, z drewnianych kwietników
zwisały gęste i kłujące asparagusy. W pokoju stało wielkie małżeńskie
łoże, w którym sypiałam z babcią (dziadek sypiał w kuchni na kozetce, mógł tam
sobie do woli popalać papieroski, bez których nie mógł się obejść). W pokoju
była też duża szafa do kompletu z łóżkiem oraz toaletka z wysokim
trzyczęściowym ruchomym lustrem i niskimi szafkami po obu stronach. Lubiłam
buszować w tych szafkach. W jednej, zawinięty w papier, schowany był babcin
warkocz - zachowała go na pamiątkę, chyba żal jej było trochę ścinać takie
piękne, gęste, brązowe włosy. Często wyciągałam też z szafki ogromną księgę
„Kuchnia Polska” ze zdjęciami potraw, przeglądałam ją godzinami z dużym
zainteresowaniem.
Babcia, przy tak
wielu zajęciach, potrafiła jeszcze wygospodarować czas na książki. Kochała
czytać. Przy okazji wyjazdu po zakupy odwiedzała bibliotekę i wypożyczała
książki dla siebie i dla mnie. Czytała mi je i ona, i dziadek. Dziadek był
człowiekiem schorowanym, po ciężkich przejściach - przeżył piekło Oświęcimia.
Lubił uciekać na ryby, jeździł nad rzekę na rowerze. Przywoził ryby, które babcia
sprawiała i smażyła na obiad. Nie przepadałam za tymi rybami - ale wtedy trudno
było znaleźć potrawę, za którą bym przepadała. Dziadek miał talent do rymowania
i rysowania. Układał dla mnie wierszyki, rysował do nich ilustracje. Czasami te
ilustracje zapełniały okładki książeczek, które przywozili mi rodzice - chyba
wtedy były jakieś braki w papierze? Do dziś mam te książeczki, ale tak
skutecznie je schowałam, że nie mogę znaleźć;) I niektóre wiersze dziadkowe też
się zachowały.
W zimowe
wieczory chodziłam z babcią na „darcie pierza” - tak się to nazywało.
Gospodynie zbierały się w jednym domu, żeby zamienić pióra wyskubane z gęsi i
kaczek na miękki puch, którym potem wypełniały poduszki i pierzyny. Bawiłam się
pod stołem i słuchałam różnych opowieści, czasami zabawnych i nie do końca
przeze mnie rozumianych, a czasami mrożących krew w żyłach - gdzieś
„straszyło”, komuś znowu pokazało się żydowskie dziecko. To nie było jeszcze
tak długo po wojnie, ludzie nadal pamiętali, co działo się w tych lasach,
wiedzieli, w którym miejscu Niemcy zamordowali żydowską rodzinę. Nawet
mój dziadek twierdził, że kiedyś, zbierając grzyby, spotkał małego
obdartego chłopca, który go prowadził w głąb lasu i nagle znikł, jakby zapadł
się pod ziemię. Brrrrrr, ciarkki przechodzą, jak to wspominam… I kiedy wracałam
z babcią późno w noc do domu po tym darciu pierza, to nieraz szłam z
zamkniętymi oczami, trzymając się kurczowo babcinej ręki. Bałam się je otworzyć
w obawie, że zobaczę jakiegoś ducha;) Szybko wbiegałam do ciepłej kuchni, by za
chwilę znaleźć się pod pierzyną i w jednym momencie zasnąć. A rano zapominałam
już o w wszystkich strachach.
Maj to była cudna, ciepła wiosna - i majówki. Przychodziło na te nabożeństwa sporo
ludzi, gospodynie w pięknych chustkach na głowach (moja babcia też:)), panowie
w wyglansowanych butach, każdy z modlitewnikiem, śpiewnikiem. Jednak większość
pieśni maryjnych wszyscy znali na pamięć i rzadko korzystali z książeczek.
Kapliczka była skromna, ubrana kwiatami z ogródków. Stała już prawie za wsią,
daleko od domu dziadków. Czasem zbierałyśmy się z babcią do powrotu jeszcze
przed końcem nabożeństwa, szłyśmy sobie spokojnie do domu, a za nami brzmiały
coraz cichsze śpiewy, odbijające się od ściany lasu.
W każdą sobotę
po południu przyjeżdżali rodzice. Wtedy w soboty normalnie się pracowało, więc
dopiero po południu szli 8 km do pociągu, jechali około godziny, potem wsiadali
w autobus - i pojawiali się w drzwiach, gdzie już tęsknie ich wypatrywałam.
Cała niedziela była nasza. Latem przeważnie chodziliśmy do lasu. Biegałam od
mamy do taty, ciesząc się przeogromnie z ich obecności, ze wspólnego spaceru, z
obfitości zebranych malin, poziomek. Po powrocie zjadaliśmy obiad ugotowany
przez babcię i po krótkim odpoczynku, pozmywaniu naczyń - znowu wychodziliśmy
na spacer, tym razem również i z babcią. Potem jeszcze tato przynosił parę
wiader z wody ze studni i robił się wieczór. Nie chciałam iść spać, bo
wiedziałam, że kiedy się obudzę, rodziców już nie będzie. Wstawali bardzo wcześnie
rano, przed 4, żeby zdążyć dojechać na czas do pracy. Tęskniłam za nimi bardzo,
wciąż odliczałam kolejne dni do soboty. Babcia jednak potrafiła mnie utulić,
uspokoić. Łzy obsychały i zaczynałam swoje codzienne zabawy, zapominając
na jakiś czas o tęsknocie. Babcia była wcieleniem łagodności, spokoju i
dobroci. Nigdy na mnie nie krzyczała, nie złościła się. Pozwalała mi na wiele.
Z resztą, wtedy dzieci miały sporo swobody. Nikomu nie przeszkadzało, że
babrałam się w błotku, taplałam w garnku z wodą dla kur, tarzałam z psem po
ziemistym podwórku. Wieczorem babcia wstawiała mnie do miednicy i zmywała
całodniowe brudy. A czasami byłam tak zmęczona, że szłam spać bez mycia - i
jakoś przeżyłam;)
Teraz wiem, że
to były piękne dni. Czas cierpliwie zatarł smutki, pozostawiając wszystko, co
dobre. Zdarza się, że jakiś widok, zapach przywołuje wspomnienie, coś nie do
końca uchwytnego, przebłysk szczęśliwego dzieciństwa…
...................
Dziękuję za przeczytanie tych - pewnie przydługich - opowieści. Mam nadzieję, że nie zanudziłam nikogo. Jeśli jednak tak - wkrótce znowu pojawią się zwykłe szyciowe sprawy:)
Pozdrawiam serdecznie wszystkich stałych i nowych "podglądaczy", a tym z Was, którym chciało się skrobnąć komentarz pod poprzednimi wpisami, jestem bardzo wdzięczna i dziękuję przeogromnie:)
Pozdrawiam serdecznie wszystkich stałych i nowych "podglądaczy", a tym z Was, którym chciało się skrobnąć komentarz pod poprzednimi wpisami, jestem bardzo wdzięczna i dziękuję przeogromnie:)
Przepiękne wspomnienia...dzisiejsze dzieciaki takich już nie będą mieć...Dziękuję za chwile wzruszenia..
OdpowiedzUsuńja choc nie znałam swoich dziadków ani z mamy ani z taty strony dobrze czuje ten klimat który opisujesz....
OdpowiedzUsuńja jeździłam tylko na wakacje do przyszywanej cioci ale bylo podobnie, swoboda, ciepło domowego ogniska, stary strych....
dziekuje ci za te piekne wspomnienia
Mnie się bardzo podobają Twoje opowieści. Miałaś szczęśliwe dzieciństwo, bardzo inne od dorastania dżungli miejskiej.
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej opowieści!!!
Bardzo Ci dziękuję za te opowieści, są piękne! Dla mnie wyjątkowo "swojskie", bo choć nie mieszkałam tam stale, to każdy wolny czas też spędzaliśmy u dziadków na wsi, właśnie takiej otoczonej lasami, z wodą ze studni i wychodkiem koło stodoły, z kurkami na podwórku i krówką, a czasem i cielaczkiem w oborze :) Żałuję, że tak mało pamiętam z opowieści babci i wieczornych historii dziadka, o tym jak gonił go dzik, albo jak uciekał z Majdanka..
OdpowiedzUsuńCzy mogę liczyć na więcej? Może jeszcze kiedyś coś nam opowiesz? :)
Ja stanowczo prosze o wiecej Twoich opowiesci! :) Sa piekne. (Nie znosze nie miec polskiej czcionki, a akurat nie mam!)
OdpowiedzUsuńI ta nostalgia, ta nieuchwytna, podskorna tesknota za dziecinstwem. Rozumiem :)
z wielką przyjemnością przeczytałam Twoje wspomnienia:)
OdpowiedzUsuńJakie piekne wspomnienia. Trafilam tu od Kaprysi, jak napisane cos o wspomnieniach, historiach rodzinnych, to lece i czytam.
OdpowiedzUsuńJasne, z e pamietamy tylko sloneczne dni. Chyba dziecinstwo wielu ludzi wlasnie z tego sie skladalo, nawet jak - w Twoim przypadku - byly lzy i tesknota za Rodzicami.
Te obrazy, wspomnienia, zapachy - u mnie to zlepek wielu lat i wielu miejsc - nie mialam Babci na wsi, pod lasem (a bardzo chcialam!)
Dziekuje Ci za wsponienia, choc nie moje, ale takie bliskie.
Droga Sunsette, przeczytałam Twoje opowieści z łezką w oku... to chyba tęsknota za czasami, które już nie wrócą...
OdpowiedzUsuńBardzo Ci za nie dziękuję i mam wielką nadzieję, że pojawią się u Ciebie kolejne wspominki.
pięne wpomnienia :)
OdpowiedzUsuńu mnie też wspomnieniowo i bardzo podobnie jak u Ciebie :)
Pięknie piszesz!!!
OdpowiedzUsuńAz mi się łezka w oku zakręciła!!!
...teraz łatwiej mi sobie Ciebie wyobrazić.Takie osobiste pisanie to śmiały krok,pewnie robisz to głównie dla Siebie,przy okazji nam również miło Ciebie poznać z innej "nierobótkowej "strony.Ja myśląc o sobie z przed lat zawsze powtarzam,"no tak,dlatego taka jestem..",choć przecież nie tylko dzieciństwo nas kształtuje ;).
OdpowiedzUsuńpozdrawiam ciepło
Piękne wspomnienia, łza się w oku kręci. Też tak miałam, kochanych dziadków, dom, gdzie spędzaliśmy wakacje i gdzie z kuzynostwem robiliśmy różne szaleństwa. Każdy poszedł w swoją stronę, dziadek nie żyje od 18 lat, babcia ma 93 lata prawie... Spotykamy się prawie co wakacje, ze współmałżonkami, naszymi dziećmi.... Więci trwają.
OdpowiedzUsuńAnna
Dziękuję Wam:) Madzika ma sporo racji, pisałam to głównie dla siebie. Ale widać, że takie wspomnienia poruszają czułą strunę w wielu osobach - ta magia dzieciństwa... Pozdrawiam bardzo serdecznie, dziewczyny:)
OdpowiedzUsuń