...

niedziela, 10 stycznia 2021

Nic nowego... chyba.

Niby mamy nowy rok, ale w zasadzie jakie to ma znaczenie? I tak przecież to wszystko jest umowne;)

 

Miniony rok był chyba najdziwniejszym rokiem, jaki przeżyłam. A co będzie dalej? Żyć trzeba, pomimo „nowej normalności” – bo powrotu do tego, co było kiedyś, to już chyba nikt nie oczekuje.

Sporo ludzi spędziło wiele czasu w domach, ale bardzo dużo osób cały czas od początku tej historii normalnie pracowało, i pracuje, a nawet jeździło i jeździ nadal środkami komunikacji, spędzając 2 godziny dziennie w małym busie załadowanym pasażerami (osoby te na hasło „zachowajmy dystans społeczny” dostają gęsiej skórki). Cóż…

Osobiście mam odczucie, jakbym żyła w dwóch światach. I to powoduje we mnie frustrację. Robię więc to, co przynosi mi spokój.

Między innymi, jak zwykle o tej porze roku, czytam sobie moje specjalne, zimowe lektury.

I tak – najulubieńszą książką, po którą sięgam, gdy za oknem szaro, zimno, buro i ponuro, jest- uwaga, uwaga!

 

„Większy kawałek świata” Joanny Chmielewskiej:)) 

 

Gdyby ktoś się dziwił, dlaczego akurat ta książka, niech przeczyta początek:

 

„Wiosna tego roku eksplodowała nagle, około połowy maja, i trwała zaledwie kilka dni, po czym od razu przeistoczyła się w pełnię lata. Słupki rtęci na termometrach polazły w górę i zamarły, nie wykazując najmniejszej chęci opadnięcia w dół. Na bezchmurnym niebie świeciło rozradowane słońce, z dnia na dzień bardziej intensywne, z godziny na godzinę gorętsze, rozpalając nieznośnym żarem mury miast, ziemię i powietrze. W połowie czerwca już nawet noc przestała przynosić ochłodę, pogoda utrwaliła się ostatecznie i rozsłoneczniony świat począł dyszeć z gorąca i opływać potem. Ostatniej niedzieli czerwca długa, szara szosa w pobliżu Łomży była przeraźliwie pusta. Wydawała się wręcz, wymarła, nie używana, tak jakby leżała gdzieś na pustyni, a nie w gęsto zaludnionym, cywilizowanym kraju. Słońce stało w zenicie, powietrze nad asfaltem drgało od gorąca, najlżejszy nawet powiew nie mącił upalnego bezruchu. Płynący z nieskalanie błękitnego nieba straszliwy żar zalewał ową pustą szosę, płytkie rowy na poboczach, rosnące w nich nieco przykurzone zielsko, rozciągające się daleko łany zbóż i kwitnące w koniczynie maki oraz dość malowniczą grupę na skraju pól, usytuowaną w nędznym cieniu młodego drzewka rosnącego nad rowem. Grupa składała się z dwóch siedemnastoletnich osób płci żeńskiej o posępnie zatroskanych obliczach i potężnej góry nader kolorowych pakunków. Tereska Kępińska i Okrętka Bukatówna rozpoczęły wakacje. Siedziały nad tym rowem już dobre półtorej godziny, w ich postawie zaś wyraźnie dawała się dostrzec zrezygnowana beznadziejność w pełni rozkwitu. Nic nie wskazywało na to, żeby okropna sytuacja, w jakiej się właśnie znalazły, miała ulec jakiejkolwiek odmianie, nie tylko w ciągu najbliższych godzin, ale zgoła dni i tygodni. Ruch na szosie całkowicie zamarł, samochody, które mogłyby je ewentualnie zabrać, przejechały poprzedniego dnia albo wczesnym rankiem, z cięższych wozów pokazywały się tylko niekiedy cysterny i chłodnie i żaden stosowny dla nich środek lokomocji nie pojawiał się w polu widzenia. Dodatkowo komplikował sprawę bagaż, który wykluczał posłużenie się wehikułem o niewielkiej pojemności.

(…)

Żar lał się z nieba ze straszliwym natężeniem. Okrętka powolnym ruchem uniosła butelkę po wodzie mineralnej, obejrzała ją i wypiła ostatnie krople. — To nie jest trawa — wymamrotała nagle niewyraźnie. — To jest taki gorący, sypki piasek, to drzewko to jest fatamorgana, a tak naprawdę to dookoła nie ma nic, tylko piasek i piasek, i musimy się doczołgać do oazy... — Zwariowałaś? — przerwała ze zdumieniem Tereska. — Nie, wyobrażam sobie pustynię. Jak pomyślę, że mogłybyśmy tak zostać na środku pustyni, od razu robi mi się przyjemniej. Coś jedzie. Tereska oderwała plecy od worka, wyprostowała się i wytężyła wzrok. Daleko na szosie widać było zbliżający się samochód (…)

 

.......................................................................


Od razu cieplej się robi, prawda?:)))

Dalej są Mazury, kajaki, biwaki nad jeziorem i w lesie, łowienie ryb, zbieranie malin, a wszystko to wokół kryminalnego wątku, jak to u Chmielewskiej.


źródło: Pixabay

                                                        źródło: Pixabay

No kocham tę książkę i nic nie poradzę:) Ta wakacyjna atmosfera, słoneczne, długie dni, ciepłe noce, lekka narracja z moim ulubionym rodzajem humoru – wszystko to niezmiennie poprawia mi nastrój.

 

Kolejną lekturą jest cała seria książek o Prowansji, które napisał Peter Mayle – Anglik, który kupił stary dom i zamieszkał wraz z żoną w prowansalskiej wiosce. To kolejny autor, którego poczucie humoru bardzo mi odpowiada, a ponadto mam słabość do Prowansji;) Mam 4 książki: „Rok w Prowansji”, „Jeszcze raz Prowansja”, „Zawsze Prowansja” i „Prowansja od A do Z” i wszystkie czytam co roku… Wprawdzie przewijają się tam wszystkie pory roku, nie tylko upalne lato, ale i tak bije od tych książek ciepło i spokój. Kocham dystans, z jakim autor pisze o swoich zmaganiach z tamtejszymi zwyczajami, mentalnością ludzi, z przyrodą, z pogodą, no i z kuchnią – a tej jest bardzo dużo:)


            źródło: https://lithub.com/peter-mayle-knew-how-to-handle-trolls-back-when-they-wrote-letters/


                źródło:  http://sablethouse.blogspot.com/2014/10/menerbes-peter-mayles-first-village-in.html

                      źródło: https://www.provenceweb.fr/e/vaucluse/menerbes/menerbes.htm#photohd


Takich książek, w których autor przeprowadza się do obcego kraju, kupuje tam dom i uczy się żyć w całkiem egzotycznym dla siebie miejscu, jest sporo. Ale tylko Peter Mayle tak bardzo przypadł mi do gustu.


                       źródło: https://www.provenceweb.fr/e/vaucluse/menerbes/menerbes.htm#photohd
 

                         źródło: https://www.provenceweb.fr/e/vaucluse/menerbes/menerbes.htm#photohd


                        źródło: https://www.provenceweb.fr/e/vaucluse/menerbes/menerbes.htm#photohd


źródło: https://www.provenceweb.fr/e/vaucluse/menerbes/menerbes.htm#photohd


Mam też serię o Toskanii Frances Mayes – bardzo lubię i polecam osobom, które obejrzały tylko film „Pod słońcem Toskanii” oparty na pierwszej jej książce.


       https://www.cbsnews.com/news/under-the-tuscan-sun-with-author-frances-mayes/


                                                                                 źródło: Pixabay


Film to całkiem inna bajka – właśnie bajka, dosłownie, książki natomiast są urokliwe,  pełne refleksji, odniesień do sztuki, literatury – i nie jest tam romansowo, jak w filmie, autorka kupiła dom w Toskanii i mieszkała tam z wieloletnim partnerem. I właśnie ta seria o Toskanii to kolejna moja obowiązkowa lektura na zimowe dni, ale stoi ona w kolejce za książkami Petera Mayle’a;)


Nie każdy lubi czytać kilka razy te same książki, ale ja lubię. Mam wiele takich, do których często wracam. 


To tyle na dziś. 

I - cóż... Życzę wszystkim, którzy tu jeszcze czasem zaglądają, zdrowia, spokoju i wytchnienia w tym nowym roku. Pozdrawiam serdecznie:)))

niedziela, 20 grudnia 2020

niedziela, 9 sierpnia 2020

W sierpniu o lipcu

Lipcowa pełnia lata:


Nic, tylko krążyć z aparatem. Kocham goździki brodate, za ich różnorodne kolory i zapach, który przypomina mi dzieciństwo i wakacje. U obu moich babć zawsze były goździki, moja mama też bardzo je lubi i zawsze są. 



Jakie słodkie są rozpoczynające kwitnienie hortensje - jeszcze seledynowe, młodziutkie, a niektóre ciągle niebieskie po dawnym nawożeniu. Potem zróżowieją, zniebieścieją, a nawet i fiolecik się trafi:)


Obok rodzinnego domu drzewa wyrosły w prawie prawdziwy las:) A przecież niedawno je sadziliśmy! Teraz sieją szyszkami, które służą za ściółkę w moim ogrodzie. 


Między drzewami różaneczniki, obok zielona gęstwina - hortensje, paprocie, bluszcz, barwinek i winorośl zwisająca z pergoli. Kiedyś za tą zieloną ścianą ukrywało się duże oczko wodne. Nie ma go już, ale pozostała rabata, która pięknie odbijała się w tafli wody. Wiosną królują tam rośliny skalne, latem lawenda, jest też parę miniaturowych iglaków, które przestały być miniaturowe;)
Pomiędzy nimi znowu goździki, samosiejki naparstnic, firletek. Nad nimi fruwają nasze koliberki - motyle z rodziny zawisakowatych. Nazwa "fruczak gołąbek" jakoś mnie nie cieszy, wolę koliberka;)


A za starą furtką moje "włości";)


 




Nagietki i maciejka z ubiegłego roku - nic nie musiałam wysiewać:)




Mini-łąka z dawnego trawnika:



Pozdrawiam i do następnego razu - już niedługo:)

czwartek, 16 lipca 2020

Warzywnik i nie tylko

Czy to nie dziwne, że tak trudno mi się zebrać w sobie i w końcu coś napisać? Kiedyś bywało tu kilka wpisów w miesiącu, a nie jeden post na kilka miesięcy... Paradoksalnie, wtedy miałam mniej czasu. Może jednak potrzeba pisania była większa... Trudno uwierzyć, że zaczęłam moje potyczki z blogowaniem ponad 10 lat temu! Pierwszy blog, którym się zafascynowałam, to był blog Green Canoe, potem kolejne - i w końcu nie wytrzymałam, postanowiłam sama coś stworzyć. Nie był to jednak taki zupełny debiut w wirtualnym świecie, bo wcześniej, kiedy postanowiłam zbudować dom, trafiłam na Forum Muratora i tam prowadziłam "Dziennik budowy", w którym opisywałam i pokazywałam, jak powstaje "Mały domek Amonite". Amonite - taki sobie na forum obrałam nick, do tej pory zastanawiam się, czemu nie zostałam przy nim, zakładając konto na bloggerze. W tamtym dzienniku była nie tylko historia budowania i urządzania domu, ale i wiele spraw pobocznych. Te dzienniki tak właśnie wyglądały, niektóre z nich czytało się jak dobrą książkę... Były też komentarze, były przyjaźnie... Forum Muratora było fajnym miejscem, z wieloma ciekawymi ludźmi i tematami zupełnie nie związanymi z budowaniem domu. Niedługo po tym, jak zamieszkałam w swoim nie całkiem ukończonym domu, zaczął mnie wciągać świat blogów i postanowiłam stworzyć własny. Kiedy wchodzę na moje starsze wpisy, okazuje się, że nie widać zdjęć. Czy zniknęły na zawsze? Ktoś coś wie, jak to działa? Te zdjęcia to ważne uzupełnienie tekstów, a nieraz coś więcej, niż uzupełnienie, szkoda... Tak samo znikają zdjęcia z Forum Muratora, może to sprawa serwerów.


Tak mi się zebrało na wspominki, a przecież miało być dzisiaj o warzywniku. Nie mogę jednak nie wspomnieć, że za oknem ZNOWU LEJE!!!  Po wiosennej suszy zostało wspomnienie, od wielu tygodni pada u nas dosłownie co 2 - 3 dni, a czasem i 3 dni pod rząd. I to nie jakieś delikatne mżawki, ale często są to mocne ulewy. Na szczęście bywają przy tym słoneczne przed- lub popołudnia, choć temperatury takie sobie, jak na lipiec (czerwiec był podobny...), na razie wciąż czekam na porządny upał;) Bo ja jestem ciepłolubna, jak już wielokrotnie pisałam. Mocno ciepłych dni było dotąd naprawdę niewiele. Ale przyroda cieszy się z takiej pogody, wszystko jest soczyście zielone i wybujałe - dlatego doceniam taki obrót sprawy;)  Łubiny, które uwielbiam, prawie już przekwitły, ale teraz pięknie kwitną samosiejki nagietków i łany maciejki, do tego rumianki, ogórecznik, malwy i naparstnice - też same się wysiewają co roku. Róż mam niewiele, ale w tym roku są nadzwyczaj udane. 













Miało być o warzywniku.
W tym roku zaszalałam i zamówiłam drewniane nadstawki na palety, wykorzystywane przez wiele osób jako podwyższone grządki. Standardowe mają wymiary 1 metr na 80 cm,. ale chciałam większe i zamówiłam "łóżka" 1x3 m., oraz kilka tych mniejszych. Początkowo miałam je ustawiać po 2 (jedno na drugim), ale uznałam, że jednak będą za wysokie. Wykorzystałam więc pojedyncze. Sporo czasu zajęło mi ustawianie ich w miarę równo, a że teren mam nachylony, musiałam zrobić to schodkowo. 



Na zdjęciach tego za bardzo nie widać, ale co 2 grządki jest uskok, dodawałam więc deskę w tym miejscu. Ścieżki pomiędzy grządkami mają ok. 80 cm szerokości i ta odległość jak na razie się sprawdza. Żeby nie zarastały, wykładam je kartonami - może nie jest to zbyt estetyczne, ale na razie nie mam innego pomysłu, który byłby równie ekonomiczny;) Najtrudniej było mi to wszystko ustawić mniej więcej równo i w poziomie - idealnie nie jest, ale na oko ujdzie - teraz, kiedy wszystko urosło, niedociągnięć nie widać tak bardzo;) Poza grządkami rosną truskawki, ale muszą być przeniesione, bo miejsce mają niezbyt odpowiednie i słabo już owocują, w tym roku na dodatek były przymrozki, gdy kwitły. 


Wysiałam m. in. kapustę chińską, różne sałaty, jarmuż toskański, seler naciowy, szpinak nowozelandzki (genialny), fasolkę szparagową, cukinie, ogórki, dynie. Wszystko pięknie rośnie, a niektóre odmiany sałat są rewelacyjne - nie tylko w smaku. Trudno się oprzeć tym wariacjom faktur i kolorów;)




Jarmuż jak zwykle zżerają mączliki, ale nie jest źle;) Na zdjęciach widać, że jest dość ogołocony, bo wciąż zrywam największe liście, część idzie na bieżąco, a część mrożę.
Niestety zupełnie nie udał się drugi plon rzodkiewki - choć była to odmiana do wysiewu w lecie. 


Z liści rzodkiewki można zrobić bardzo dobre pesto, więc całkiem się nie zmarnowała:)
Smutny los spotkał  ziemniaki - posadziłam niewiele, ale pięknie rosły, do czasu, kiedy zainteresowała się nimi nornica. Trudno uwierzyć, ale w ciągu kilku dni podcięła równo niemal wszystkie krzaczki. Wykopałam więc to, co było, żeby choć trochę uratować - większych ziemniaków było niewiele, a malutkich sporo - szkoda, ale lepszy rydz niż nic:) Ciekawa też jestem, jak powiedzie się pomidorom - w tym roku postanowiłam posadzić je w pojemnikach - pod gołym niebem niestety już od 3 lat całkiem mi marniały, teraz trzymam je pod dachem drewutni i na ganku. Wysiałam karłowe malinowe i żółte koktajlowe, zobaczymy, jak im się powiedzie.



Lato mogłoby trwać i trwać...




Na dziś tyle, pozdrawiam i do zobaczenia:)

poniedziałek, 11 maja 2020

Ulica majowa

W piątek zabłądziłam na ulicę majową. Po raz pierwszy od blisko 2 miesięcy byłam w mieście i było to naprawdę dziwne;) Poczucie odrealnienia towarzyszyło mi przez dłuższą chwilę, ale minęło. Ludzi mnóstwo, samochodów także. A ja musiałam iść do dentysty! Cóż... Po wizycie poszłam nową trasą - wymyślonym przeze mnie skrótem, który wcale się skrótem nie okazał, ale dzięki temu trafiłam na taki obrazek:



A potem nagle znalazłam się na ulicy majowej!


I tak sobie pomyślałam, że to idealny tytuł kolejnego wpisu:)
Majowo się zrobiło, przyroda żyje własnym rytmem, wszystko jest na swoim miejscu w odpowiednim czasie... Ptaki śpiewają od 4 rano - kiedy wstałam wypuścić kotkę, wyszłam na taras, z oddali, z nad pól niósł się cudny głos skowronków. Po niedługim czasie dołączyły drozdy i kosy, a potem cała reszta, w tym mazurki mieszkające pod dachem - przy czym muszę stwierdzić, że to wyjątkowe śpiochy, zawsze wyskakują na końcu:)
Czas sobie płynie, a ja razem z nim. Pracuję zdalnie, dużo czasu spędzam przy laptopie,  sporo rozmawiam przez telefon. Po wypełnieniu obowiązków zawodowych dłubię sobie w ogrodzie. Bez pośpiechu. Dobrze jest mi na wsi, szczególnie teraz. Bez telewizora też mi dobrze, szczególnie teraz:)


Znoszę z poddasza ostatnie dynie, pestki piękne, poszły do wysiewu.



Pigwowiec cieszył oko w Wielkanoc, gałązki jabłoni po świętach - na tle nowej - starej cegły. Jesienią ściana domu od strony tarasu zyskała wreszcie ubranie z rozbiórkowej, ciętej cegły i desek.


Podoba mi się:) Choć trawnik tu był jeszcze nie skoszony po zimie.


Jeszcze przed świętami przyjechały skrzynie na nowy, ulepszony, wymarzony warzywnik, do dzisiaj się robi, jak zwykle bez pośpiechu;)






Kapusta pak choi rośnie jak szalona! Zdjęcie poniżej nieostre, wczorajsze, wieczorne.



Kępka czosnku niedźwiedziego zaczyna się ładnie rozrastać, choć wrósł w nią żywokost:



Rukola szaleje, przetrwała zimę w świetnej formie.



Podobnie cebula siedmiolatka.



Rabarbar szykuje się do kwitnienia.



Dom w rukoli;)


Bzy i niezapominajki - UWIELBIAM!




Ceglane oblicze zyskały też schodki i podest ganku, i też mi się podoba:)







Trochę złota w oddali:)



Okazuje się, że każdy, nawet najdziwniejszy czas, może być dobry na spełnianie marzeń...


To oczywiście maj w jednym z kalendarzy w moim domu:)

Wszystkich tu zaglądających pozdrawiam ciepło - majowo:)