...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Historie rodzinne - cz.3

W szkole była spora sala gimnastyczna, a w niej co jakiś czas organizowano imprezy dostępne (za opłatą) dla okolicznych mieszkańców. Na zakończenie pierwszego semestru zawsze była zabawa choinkowa dla dzieci - z występami i poczęstunkiem. Wieczorem, kiedy dzieci rozchodziły się do domów, zaczynała się zabawa taneczna dla dorosłych. Dorośli często przychodzili wcześniej, żeby obejrzeć przedstawienie. Czasem były to jasełka, czasem popisy wokalne czy recytatorskie, a oprócz uczniów, brali w nich udział także i nauczyciele, więc bywało wesoło;)
A, zapomniałam napisać, że kiedy mój dziadek przyjechał pierwszy raz w odwiedziny do swojej córki marnotrawnej, oprócz pierzyny przywiózł też skrzypce, które były jej potrzebne w szkole (nauczyła się grać w liceum pedagogicznym – to była bardzo dobra szkoła i nieźle przygotowywała do zawodu, szczególnie kiedy okazywało się, że trzeba uczyć wszystkich przedmiotów;)) 
Podczas jednej z zabaw moja mama brała udział w występach – oprócz gry na skrzypcach, zaśpiewała też arię Jontka z „Halki”. Dobrze jej to wyszło i potkała się z dużym aplauzem publiki – szczególnie tej bardziej wyrośniętej. Wśród rzeczonej publiki znajdował się chłopak z sąsiedniej wsi, który przyszedł z paroma kumplami w celach rozpoznawczo – rozrywkowych.



Tato w czasach szkoły średniej (to ten z prawej:))

Już wcześniej widział mamę gdzieś z daleka, wiedział, że jest nauczycielką. Spodziewał się więc zobaczyć ją na zabawie choinkowej. Zobaczył, posłuchał, jak śpiewa, no i wsiąkł. Z natury dość nieśmiały, miał jednak kolegę, który mamę dobrze znał, udało się więc zaaranżować spotkanie i oficjalne „zapoznanie”.



Tato z kumplami (drugi od prawej)


I tak to się zaczęło… Mniej więcej w tym samym czasie koleżance mojej mamy wpadł w oko inny chłopak – a że akurat wtedy mama i jej koleżanka mieszkały u tych samych „ludzi” – początkowo spotkania odbywały się przeważnie w czteroosobowym składzie i w formie niezobowiązującej, dziewczyny się chichrały i nabijały z chłopaków, często grywano w karty, wspólnie bawiono na wiejskich zabawach.


Mama z koleżanką - co za tło, no i jakie fajne gumiaczki;)

Po stosownie długim czasie mama zaczęła się zastanawiać, czy chłopak wreszcie się zdeklaruje, bo niby wszystko wskazywało na to, że zakochany, ale  dlaczego nic nie mówi? W końcu jednak jakoś się dogadali – lecz kto pierwszy komu się oświadczył, do tej pory trudno ustalić! Mama utrzymuje, że to ona, a tato, że on… Cóż, grunt, że odbyły się zaręczyny, a niedługo później wesele. Młode małżeństwo zamieszkało na początku… w szkole! Mieli do dyspozycji jeden pokój z dostępem do szkolnej kuchni, a wc oczywiście na zewnątrz;) Pomieszkali sobie tak we dwójkę dwa lata, ciesząc się sobą nawzajem, a także świetnie się rozwijającym na okołoszkolnym gruncie życiem towarzyskim. 



Szkoła prawie rozbudowana, ale wodociągu nie ma nadal - wodę przywozi beczkowóz;)




Lata siedemdziesiąte i dzwony z bistoru, oraz jakże popularne klomby ze starych malowanych opon;)
(na placu przed szkołą)


Po tym czasie przyszłam na świat ja:)
I też zamieszkałam w szkole;) Byłam spokojnym niemowlęciem, tak od godziny 5 rano do 5 po południu. W pozostałym czasie darłam się w niebogłosy. Miałam bowiem kolki, na które nic nie pomagało. Po kilku miesiącach kolki ustały i byłam już naprawdę bardzo spokojnym dzieckiem.

Mam trzy miesiące:)

Szczególnie lubiłam wożenie w wózku po długim szkolnym korytarzu, zasypiałam bez problemu;) W końcu mama musiała wrócić do pracy, a ja byłam jeszcze malutka. Przenieśliśmy się więc na jakiś czas do rodziców mojego taty, którzy mieli dość spore gospodarstwo w sąsiedniej wsi. Tato dojeżdżał do pracy w mieście i praktycznie nie było go w domu przez cały dzień, mama co rano maszerowała do szkoły, a po lekcjach biegła do córeczki. Podczas nieobecności mamy zajmowała się mną babcia. Jednak ciężko jej było pogodzić obowiązki w gospodarstwie z opieką nad dzieckiem. Do tego w domu było bardzo ciasno. Kiedy więc miałam jakieś 2,5 roku, rodzice zawieźli mnie do dziadków ze strony mamy. Nie mieli oni tak wielu obowiązków i chętnie zaopiekowali się wnusią. Mama i tato przyjeżdżali do mnie pociągiem w każdą sobotę wieczorem, a w niedzielę w nocy wracali do domu, wymykając się po cichu, żebym nie urządzała cyrku – tęskniłam za nimi bardzo… 
Ale u babci było mi dobrze -  o czym wkrótce:)

4 komentarze:

  1. Ech, mogę sobie tylko wyobrazić rozterkę Twojej mamy... i ten ścisk serca w niedzielne wieczory... Czekam na ciąg dalszy i serdecznie pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, od początku miałaś twardą SZKOŁĘ życia, a i rodzicom, choć młodym, lekko nie było. Dzisiejsze dzieci z miast nie są w stanie pojąć, jak się kiedyś żyło na wsi, jak "niewygodne" było i w wielu jeszcze miejscach w Polsce jest ciężkie życie na prowincji. Ile wysiłku trzeba było, jakiego samozaparcia, by ukończyć szkołę, choćby tylko podstawową.

    Gratuluję dzielnych rodziców, którym nie straszna była praca w tak ciężkich warunkach. Te dojazdy, rozłąki z dzieckiem - Zaraz widzę "Daleko od szosy" :))))
    Pozdrawiam :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Marchewko - tak właśnie. Opisałam to dość żartobliwie, ale wtedy do śmiechu ani mnie ani rodzicom nie było...
    Lewkonio - "Daleko od szosy" to jeden z moich ulubionych seriali;) Kojarzy się bardzo:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kochana, teraz jasno widać, że bycie dzielną wyssałaś z mlekiem mamy i NIE może być inaczej :)
    Jesteś wspaniałą córką wspaniałych rodziców. Tyle czułości tu widzę, między linijkami :*

    OdpowiedzUsuń