Jest jeszcze kilka rzeczy, o których chcę wspomnieć. Na
przykład telefony. Dziś trudno w to uwierzyć, ale telefon dla mnie w tamtym
czasie był niemal abstrakcją;) W mojej miejscowości stacjonarne telefony
założono, kiedy byłam już na studiach. Telefon był u sołtysa i w szkole. Ludzie
pisali telegramy, a w mniej naglących przypadkach – listy.
W internacie telefon był na portierni, czasami dzwoniły do
mnie koleżanki ze szkoły, albo ciocia, wtedy dyżurny po mnie przychodził do
pokoju. Bardziej intymne rozmowy przeprowadzało się z osiedlowej budki z
aparatem na żetony, które kupowało się na poczcie. I tu dochodzę do zabawnej
historii telefoniczno - romantycznej. Otóż, jak większość nastolatek, i ja miałam
nadzieję na wielką miłość, czekałam na porywy serca i cudowne przeżycia, o
których czytałam w książkach;) Znałam wielu chłopaków, wszak nasz internat był
koedukacyjny, a obok 2 męskie, do tego wspólna stołówka;) ale jakoś nikomu nie
wpadłam w oko (no, przecież byłam „brzydka, gruba i do tego w
okularach”;)) Mnie za to wpadł w oko pewien wysoki blondyn z naszego internatu, z fryzurą "na pazia",
starszy ode mnie. Zatem pilnie starałam się wychodzić do stołówki w tym samym
czasie, co on, obserwować go z daleka, a kiedy popatrzy w moją stronę, od razu
udawać, że się go nie widzi, podobnie na internatowych apelach i
uroczystościach zbiorczych – widać więc, że robiłam wszystko, żeby się we mnie
zakochał;))) Zupełnie nie wiem, dlaczego tego nie zrobił!;) Kiedy więc te moje
intensywne starania jakoś nie przynosiły rezultatów, moją uwagę zwrócił kolejny
blondyn, tym razem młodszy ode mnie – z naszego LO. Ten był długowłosy,
szczuplutki, w typie romantycznego włóczęgi, ale bynajmniej nie zaniedbanego, a
raczej starannie pielęgnującego swój look. I wtedy do akcji wkroczyła moja
koleżanka z klasy, Dorota, która podczas szkolnego dyżuru (podobnie, jak w
internacie – w LO również był zwyczaj dyżurów uczniowskich), spisała z dziennika
numer telefonu mojego obiektu westchnień. I ona to, podczas gdy mnie ręce
odmówiły posłuszeństwa, wykręciła numer i oddała mi słuchawkę! Tak zaczęła się
historyjka, która trwała jakiś czas, zawsze ja dzwoniłam, gadaliśmy sobie –
nawet całkiem miło, bo łączyły nas upodobania muzyczne, ale ja nigdy nie
odważyłam się na spotkanie. Dobre, co? Eh, taka wtedy byłam. Nie wierzyłam w
siebie, w lustrze widziałam brzydulę, bałam się porażki. Ale teraz lubię siebie
z tamtych lat i szkoda, że dopiero dziś mogę patrzeć z sympatią na swoje stare
zdjęcia… Wtedy nie potrafiłam siebie lubić. I może też szkoda, że
zanim się to stało, musiało upłynąć wiele lat. A może nie szkoda?
Jeśli już mowa o romantycznych porywach, to nie mogę nie wspomnieć
o manii harlequinowej – po pokojach wciąż krążyły te romansidła, a dziewczyny w
pewnym wieku są bardzo podatne na takie
bzdury. Wprawdzie nie byłam ich wielką fanką, ale z braku laku i takimi
książkami się nie gardzi;) Dla kontrastu – inna mania to były horrory, te też
krążyły po internacie i też je czytałam oczywiście. Czytałyśmy też „Filipinkę”
i „Jestem”, „Filipinka” to w ogóle było
jedno z lepszych czasopism młodzieżowych, miałam jej całe roczniki, ale gdzieś
przepadły. Potem pojawiły się licencyjne czasopisma typu „Bravo”, „Bravo Girl”
– jak dla mnie mało strawne, ale też czytałam, kiedy ktoś przyniósł do pokoju,
choć po prawdzie, to niewiele w nich było do czytania. Dobrze, że biblioteki miałam w bliskim zasięgu i zawsze coś tam w miarę wartościowego się trafiło.
W opozycji do tych naszych romantycznych westchnień
pojawiało się dość systematyczne doświadczenie spotykania tak zwanych
zboczeńców;) Skupisko szkół i internatów przyciągało kilku ekshibicjonistów,
którzy czyhali gdzieś za rogiem, czasami w biały dzień, a częściej po zmroku, i
wyskakiwali przed dziewczyną lub grupką dziewczyn, pokazując, co według nich
mieli najlepszego;) Dziewczyny reagowały oczywiście w korzystny dla zboczeńca
sposób, czyli piskiem. Ale moja koleżanka z pokoju – Alinka – pewnego razu na
ten widok, zamiast piszczeć, powiedziała tylko z przekąsem: maaaalutki! I
poszła, wymijając ogłupiałego pana z rozpiętymi spodniami. W tamtym czasie Nowa
Huta miała opinię dzielnicy niezbyt bezpiecznej. Nie odczuwałyśmy tego, ale też
i nie łaziłyśmy po nocy i w miejsca, gdzie mogło być groźnie.
Wakacje i ferie były czasem, kiedy dostawałam i pisałam
sporo listów do koleżanek internatowych - jeszcze nam było mało, że cały rok
szkolny jesteśmy ze sobą;) Najciekawsze listy dostawałam od jednej z Kaś – tej
od Modern Talking i Dietera Bohlena…
Chciałabym coś tu pokazać:
To mój „historyczny kuferek”. Bardzo dawno do niego nie
zaglądałam. Są tu różne papiery, listy, nawet świadectwa szkolne, indeks, stare
kalendarzyki i notesy z notatkami i tym podobne pierdoły, które tam wrzucałam.
Niektóre zupełnie niepotrzebne, ale do
niedawna miałam jednak manię gromadzenia rzeczy – bo żal, bo „przydasie”
(teraz to zmieniam).
Zaczęłam przeglądać i
czytać listy, jest tego masa, nie tylko z czasów szkoły średniej, bo pisałyśmy
do siebie również dość długo po rozstaniu. Jest też korespondencja z
koleżankami z klasy. Ale chyba najwięcej listów pisała Kasia, a miała do tego talent (chęć pokazania tego talentu okazuje się silniejsza niż dobre wychowanie i zasady tajemnicy korespondencji. Kasiu, wybacz, ale muszę:))
Ciekawe, kto rozpozna książkę, o której mowa?;)
Co roku miałyśmy przypięty na drzwiach w pokoju wielki
arkusz brystolu, na którym każdy mógł się wykazać twórczą inwencją, więc
pojawiały się tam przeróżne wpisy, nawet jeden z wychowawców coś tam naskrobał.
Na koniec ten niby-pamiętnik zabierała do domu któraś z nas, Krysia twierdzi,
że ja, a ja wcale tego nie pamiętam! W każdym razie oryginału nie mam żadnego,
ale mam jedno zdjęcie.
Prawdziwy pamiętnik - dziennik też pisałam, zaczęłam go
prowadzić właśnie w internacie, a skończyłam pisać, mając już za sobą kilka lat
pracy zawodowej. Niestety, nie mogę znaleźć tego internatowego tomu. I ciekawa
jestem, jaki wpływ na kształt tych wspomnień miałoby przeczytanie go teraz?
Moje 18 urodziny również świętowałam w internacie, choć nie
była to typowa „osiemnastka”, nawet w tamtych czasach. Świętowałam skromnie,
ale w ulubionym gronie i wspominam z rozczuleniem prezent, który był ze mną
przez wiele następnych lat – piesek maskotka, o słodkiej mordce i długich,
miękkich uszach. Na stole było jakieś ciacho z cukierni, kawa, napój gazowany,
a z alkoholu – symbolicznie szampan;) Impreza oczywiście nie trwała długo ze
względu na ciszę nocną i dziś myślę o niej z rozbawieniem – kto dziś byłby
zadowolony z takiej osiemnastki? Ja byłam:)
Sporo czasu przeznaczałyśmy na naukę, choć mało o tym
piszę;) Jednak w końcu po to tam byłyśmy. Jeśli chodziło się do szkoły na rano,
trzeba było wykorzystać czas między 16.00 a 18.00, potem w internacie było dość głośno, ciągle
ktoś zaglądał, gadał. Dopiero około 21.00 można było bardziej się skupić, czy
coś poczytać. Jeśli ktoś musiał, brał klucze od sali nauki – tam było spokojnie.
Tam też często uczyłyśmy się z Krysią przed maturą. Jeśli zaczynało się lekcje po
południu, trzeba było uczyć się rano, po 8.00 internat się wyciszał, większość
osób była już w szkole. Ja nigdy nie miałam zmian popołudniowych. Rzadko też
zaczynałam lekcje później, niż o 7.30. Moje LO było 2 osiedla dalej, ale jednak
blisko. Mogłam jechać autobusem – 3 czy 4 przystanki, lub iść na skróty przez
osiedla, co zajmowało jakieś 25 minut. Najczęściej właśnie chodziłam, po drodze
zbierając 2 koleżanki mieszkające w starych blokach niedaleko szkoły. Z nimi
właśnie się bliżej zaprzyjaźniłam, obie mieszkały w jednym ze starych bloków.
Często bywałam u jednej lub drugiej, a one odwiedzały mnie w internacie. Jedna
z nich to była właśnie Dorota, ta od telefonu, druga miała na imię Ania. Bliżej
przyjaźniłam się z jeszcze jedną dziewczyną, Gosią. Klasa była prawie żeńska, ale
dzięki zaledwie 2, a czasowo 3 „męskim dodatkom” nauka była o wiele przyjemniejsza, niż
kiszenie jedynie w babskim gronie;) Chłopcy byli zabawni i pełni uroku
osobistego, a grono nauczycielskie, w większości damskie, było dość wrażliwe na
ich prośby dotyczące na przykład przełożenia klasówki, z łatwością też
zagadywali początek lekcji, uniemożliwiając przeprowadzenie rytualnego
odpytywania;) Szczególnie młodziutka nauczycielka chemii łatwo ulegała ich
wpływowi, ale nasza wychowawczyni - równie młoda rusycystka, także dawała się
łatwo wkręcać. Były jednak 2 starsze profesorki, z którymi nie było dyskusji.
Pierwsza – matematyczka (ciekawe, że nawet nazwisko miała związane z
matematyką;)), druga – fizyczka. Niestety, akurat obie od przedmiotów ścisłych,
z którymi większość klasy miała problemy, byliśmy bowiem klasą o profilu
pedagogicznym i trafiły tu osoby o zainteresowaniach i zdolnościach raczej
humanistycznych. W zasadzie profil pedagogiczny szedł takim samym programem,
jak ogólny, jedynie z dodatkowymi przedmiotami w postaci psychologii i
pedagogiki. Przedmiotów tych nauczała babka będąca pedagogiem szkolnym, ale nie
miałam do tej kobiety serca, jakoś mało nadawała się akurat do tej roli.
Jeszcze jedna starsza nauczycielka miała z nami historię, i widać było, że autentycznie
jest to jej konik, potrafiła prowadzić piękne wykłady, można było jej słuchać i
słuchać, ale była dość surowa i bałam się jej trochę; nie została z nami do
końca LO, dostaliśmy jeszcze młodego historyka, dość wyluzowanego i
niegroźnego;). Wychowanie fizyczne prowadził starszawy grubasek, choć dość
wysportowany i wymagający, ja jednak od bodajże II klasy musiałam mieć
zwolnienie z wf ze względu na silną krótkowzroczność, przeważnie więc
siedziałam sobie na ławce z książką, a jeśli wf trafił się na początku lub na
końcu, mogłam nie uczestniczyć w lekcji. Plastykę mieliśmy z nauczycielką,
która chciała nam zaszczepić twórczego bakcyla, ale z miernym skutkiem, nie
miała kobieta daru, niestety. Pamiętam, jak produkowałam prace dla koleżanek, a
ona nie zorientowała się w ogóle, że autorką jest jedna osoba;) Biologiczka
była ciekawym człowiekiem – nigdy nie można było wyczuć, w jakim jest nastroju,
czasami dawała się zagadać, a czasami odpytywała bez litości; lekcje prowadziła
ciekawie i to właśnie biologię wybrałam na pisemną maturę (matematyki się nie
odważyłam – wtedy jeszcze na szczęście był wybór;))
Oprócz rosyjskiego, którego uczyła nasza wychowawczyni,
miałam angielski, do którego nasza klasa
nie miała szczęścia. Nauczyciele zmieniali się niemal co roku, a bywało,
że nawet 2 razy w roku, miałam więc spore braki, tak jak reszta klasy
(przynajmniej ta część, która nie uczyła się dodatkowo), choć na świadectwach
(„historyczny kuferek”!) widnieją oceny dobre i bardzo dobre. Na maturze
zdawałam rosyjski.
W tamtych czasach w LO była też praca – technika, pamiętam
jakieś wyszywanki, które za mnie robiła mama – i któżby pomyślał, że tak potem
polubię rękodzieło!;). Mieliśmy również muzykę, ale tej kompletnie nie
pamiętam.
Najciekawszy okazał się dla naszej klasy język polski. Jednak
nie od pierwszej klasy, bowiem początkowo mieliśmy ten zawsze lubiany przeze
mnie przedmiot z nauczycielką, która potrafiła zanudzić człowieka na amen. Na szczęście
po 2 latach zaszła w ciążę i na jej miejsce został przyjęty nowy nauczyciel. Rozczochrany,
ciemnowłosy, wysoki mroczny chudzielec.
Zaczął od nas wymagać myślenia, co mnie z jednej strony cieszyło i wprowadzało jakieś pozytywne emocje, a z drugiej strony powodowało obawy – bo jako osobie nadal niepewnej siebie, z tendencjami do chorego perfekcjonizmu, z trudem przychodziło mi publiczne narażanie się na ewentualne pomyłki merytoryczne czy też błędy w rozumowaniu. Dlatego, ze strachu przed ośmieszeniem, gdybym ewentualnie się myliła, mruczałam coś sobie pod nosem, a siedząca obok koleżanka mówiła głośno;). Takie sytuacje dotyczyły z resztą również i innych lekcji, kiedy padały jakieś nauczycielskie pytania w przestrzeń, a nie indywidualne odpytywanie przy tablicy. W tych drugich przypadkach zazwyczaj nie mruczałam pod nosem, aczkolwiek serce chciało mi wyskoczyć z piersi, a głos drżał nie mniej, niż kolana;)
fragment ze zdjęcia klasowego oczywiście
Zaczął od nas wymagać myślenia, co mnie z jednej strony cieszyło i wprowadzało jakieś pozytywne emocje, a z drugiej strony powodowało obawy – bo jako osobie nadal niepewnej siebie, z tendencjami do chorego perfekcjonizmu, z trudem przychodziło mi publiczne narażanie się na ewentualne pomyłki merytoryczne czy też błędy w rozumowaniu. Dlatego, ze strachu przed ośmieszeniem, gdybym ewentualnie się myliła, mruczałam coś sobie pod nosem, a siedząca obok koleżanka mówiła głośno;). Takie sytuacje dotyczyły z resztą również i innych lekcji, kiedy padały jakieś nauczycielskie pytania w przestrzeń, a nie indywidualne odpytywanie przy tablicy. W tych drugich przypadkach zazwyczaj nie mruczałam pod nosem, aczkolwiek serce chciało mi wyskoczyć z piersi, a głos drżał nie mniej, niż kolana;)
Wróćmy jednak do polonisty, bo warto;) Wydaje mi się, że
poważnym powodem, z jakiego poszedł on na polonistykę (czy też filologię
polską), był fakt, że po prostu lubił czytać, a przy tym czytaniu lubił też
myśleć.;) Widać to było szczególnie w jego stosunku do lektur, które musieliśmy
omawiać, a wiadomo, że niektóre bywają
nieraz mało interesujące dla nastolatków. Z każdej jednak pozycji potrafił coś
wykrzesać, nieraz dzięki niekonwencjonalnej formie zajęć. Bywało, że szliśmy do
harcówki, która miała bardzo przyjemną atmosferę, albo w ogóle wychodziliśmy
poza szkołę. Kiedyś przez całą lekcję słuchaliśmy muzyki, w jego wyborze.
Przyznał się wówczas, że jego ulubionym zespołem jest „Joy Division”, którego
nie znałam wówczas wcale. Puścił jakiś kawałek tej grupy i okazał się on mocno
kompatybilny z melancholijną aurą, jaką ten
człowiek roztaczał. Był to nauczyciel, którego
nie obchodziło, w jakich zeszytach piszemy, ani nawet jak, dlatego
okresowo miewałam np. zeszyty w kratkę, a na niektórych stronach pojawiały się
jakieś bazgrołki (na przykład w jednym z zeszytów całą okładkę od wewnątrz
zdobiły bardzo udane rysunki samochodów wykonane przez siedzących przede mną kolegów,
oczywiście tworzone podczas lekcji; szkoda, że nie zachowałam tego zeszytu, a
miałam go dość długo po zakończeniu LO). Język polski to był mój ulubiony
przedmiot, ale oceny miałam oscylujące wokół 4, 4+. Miewałam piątki,
szczególnie z prac pisemnych. W II i IV klasie miałam też 5 na półrocze i na
koniec, co szczęśliwie uchroniło mnie od zdawania ustnej matury z polskiego. Pisemna
została oceniona na celujący, choć niestety nie przyczyniło się to zbytnio do
podniesienia wiary w siebie i swoje umiejętności. Wydaje mi się, że skalę
oceniania 1-6 wprowadzono, kiedy byłam jakoś w II albo III klasie. I znowu dzięki magicznemu
„historycznemu kuferkowi” mogę pokazać coś ciekawego. W ogóle nie pamiętałam,
że to zachowałam – w kuferku, za okładką starego kalendarzyka, znalazłam
zatknięte swoje 3 wypracowania z polskiego, jedno z rosyjskiego i jedno z
angielskiego (to ostatnie nawet wcale nie ocenione).
Takie na przykład tematy wymyślał polonista i tak potem te
prace oceniał:
Z maturą mieliśmy przeboje, bo w tamtym czasie w
szkolnictwie przechodziła fala strajków, a my do samego końca nie wiedzieliśmy,
czy nasza szkoła przystąpi do strajku, czy też nie. I dosłownie dzień przed
maturą okazało się, że jednak strajkujemy. Egzaminy zostały przesunięte i czekaliśmy,
aż strajk się skończy, co nie trwało długo i w końcu nadszedł ten czas. Jak już
wspominałam, pisemnie zdawałam biologię, i choć uczyłam się tej biologii dość
uczciwie, to jednak obawiałam, się, czy moja pamięć udźwignie taki bagaż. I muszę się przyznać, że zdałam ją głównie
dzięki ściągom, jakie w ostatniej chwili dostałam od koleżanki przed wejściem
na salę egzaminacyjną. Nie wiem, czemu miała akurat dwie takie same, ale faktem
jest, że lwią cześć tematu po prostu spisałam. Do dziś nie wiem więc, czy
zdałabym maturę, gdybym tej ściągi nie
miała. Może to, co miałam w głowie, wystarczyłoby na jakiś mierny, a może nie.
Cóż… Ustnie zdawałam natomiast wcale nie
biologię, tylko psychologię, bo była taka możliwość, a z tym przedmiotem nie
przewidywałam trudności, i słusznie. Z rosyjskim nie miałam nigdy problemów,
więc maturę ogólnie zakończyłam pozytywnie,
jednak z dysonansem – z jednej strony ten celujący z polskiego, a z
drugiej ta biologia zdana nieuczciwie na ocenę dobrą… Gratulacje dla
najlepszych maturzystów odbierałam więc z uczuciami mocno mieszanymi. Na
dodatek sama siebie musiałam jeszcze przekonywać, że ten celujący był słusznie
przyznany. Oceny najniższe i najwyższe z
matury pisemnej musiały być konsultowane i zatwierdzane przez całą komisję
egzaminacyjną i tylko ten fakt był przemawiającym do mnie argumentem. Owszem,
można do takiego stopnia nie wierzyć w siebie…
Oczywiście maturę poprzedzała studniówka. Początkowo miałam
zamiar nie iść – z prostego powodu – bo nie miałam z kim (hehe, mieszkając w
internacie koedukacyjnym, znając tylu chłopaków;)) W końcu jednak, po namowach
jeszcze 2 koleżanek, które postanowiły pójść same – zdecydowałam się do nich
dołączyć. I całe szczęście, bo studniówka okazała się bardzo udana, bawiliśmy
się głównie razem, całą klasą, wiele osób było bez partnerów, nigdy nie zapomnę
tańczonego już na sam koniec, boso, w jednym kole „Forever Young” Alphaville.
Przed maturą każdy rocznik LO, zgodnie z wieloletnią
tradycją, jechał do Częstochowy na całonocne czuwanie. Wieloletnia tradycja
nakazywała również zabranie ze sobą napojów wyskokowych, o czym dowiedziałam
się z niemałym zdziwieniem. Ja w tamtym czasie w ogóle nie piłam alkoholu, więc
nie dołączyłam do grupy podtrzymującej tradycję. W zasadzie czas ten spędziłam
z Krysią, bo i ona była wtedy na tej pielgrzymce maturzystów i pamiętam
głównie, jak siedzimy pod jakąś kolumną na karimatach, usiłując nie zasnąć;)
No a potem… Potem musiało zacząć się już naprawdę dorosłe
życie.
Poszłam na studia, Krysia do studium, jej siostra Alina bardzo szybko wyszła za mąż i
urodziła dziecko – pierwszego z trzech synów! Potem były
śluby kolejnych dziewczyn, rodziły się następne dzieci, wydarzały się rzeczy
smutne i wesołe.
A nasz polonista? Porzucił szkołę i wraz z dwoma swoimi
uczniami założył …kabaret. Taaak. Ten mroczny i melancholijny wielbiciel Joy
Division był założycielem Formacji Chatelet, występował w skeczach, pisał
teksty (ich pierwszy program zdobył Grand Prix przeglądu kabaretów PaKA !) Już
od dawna nie jest w jej składzie i nie wiem, co się z nim później działo.
Z Krysią utrzymuję kontakt do dziś, aczkolwiek głównie telefoniczny. Mieszkają z mężem na wsi i
z upodobaniem prowadzą spore gospodarstwo. Mają 2 dorosłe córki, prześliczne
dziewczyny i bardzo zdolne. W zasadzie Krysia nic się nie zmieniła. Jest tak
samo pozytywnym, optymistycznie nastawionym do życia człowiekiem, jak w czasach licealnych.
Ja chyba jednak mocno się zmieniłam, choć Krysia twierdzi,
że kiedy ze sobą rozmawiamy, to wydaje się, jakbyśmy się rozstały wczoraj. Też
mam takie uczucie:)
I to koniec kolejnej wspominkowej serii, którą postanowiłam tu zamieścić dla swojej głównie przyjemności. A jeśli ktoś przeczytał i wytrwał do tych napisów końcowych, to bardzo mu dziękuję!
Pozdrawiam wiosennie, choć za oknem ...biało!
Dotrwał, dotrwał ;) Miło się czytało. I ja mam do tej pory kilka szpargałów ze szkolnych lat, i w Twoich wspomnieniach mogę siebie odnaleźć, choć z pewnością jestem...ciut;)...starsza. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny:) Jakoś ciężko jest się pozbywać takich pamiątek z lat młodości, choćby nawet nie było się bardzo sentymentalnym (ja się nigdy za taką nie uważałam, a jednak...)
UsuńPrzeczytałam,powspominałam i aż mi się łezka w oku zakręciła.
OdpowiedzUsuńA to byłam ja (Krysia)
OdpowiedzUsuńO, kochana, cieszę się, że w końcu udało mi się skusić Cię do poczytania i skomentowania:)))
OdpowiedzUsuńBardzo lubię ten Twój wspomnieniowy cykl. Czytam i przenoszę się w moją przeszłość, bo choć jestem starsza od Ciebie, to realia były takie same i wspomnienia mam podobne. Sporo pamiątek zachowałam do teraz, pamiętniki, listy od koleżanek i kolegów z licealnych i wczesnostudenckich czasów, inne są gdzieś na strychu w domu Rodziców a wiele zaginęło po drodze. Kilka lat temu, przy okazji jakiejś okrągłej rocznicy urodzin przyjaciółki przesłałam jej w prezencie ramkę w którą oprawiłam list, który napisała do mnie, gdy miała 16, czy 17 lat. Kilka dni temu zadzwoniła, że sprząta swoje rzeczy przed przeprowadzką i znalazła ten obrazek i po raz kolejny przeczytała ten list... niesamowite wzruszenia.
OdpowiedzUsuńDlatego pisz Aguś dalej, na pewno coś Ci się jeszcze przypomni. Ściskam mocno.
Jednak listy to było coś, prawda? Żadne maile ani smsy tego nie zastąpią, niestety, więc warto i dziś czasami się wysilić;) Jeśli chodzi o ten mój cykl, to dobrze jest utrwalić niektóre wspomnienia, ale ja chyba tu już zamknę ten temat.
OdpowiedzUsuńPomysł z oprawieniem listu w ramkę miałaś świetny, wyobrażam sobie reakcję przyjaciółki!
Też Cię ściskam, kochana:)
Nie pamiętam kiedy ostatnio w coś się tak bardzo zaczytałam...spaliłam sosz mięsem, który moim dziewczynom miałam podgrzać do obiadu, ale nie żałuję ani sekundy poświęconej na ten wpis! Rewelacyjna lektura...i ten nauczyciel polskiego... :D
OdpowiedzUsuńNo jednak szkoda tego sosu;) Ale bardzo się cieszę, że się zaczytałaś:) Nauczyciel fajny, co;)
OdpowiedzUsuńNo tak... E-mailu i sms-u [dziwne, ale taka odmiana, jak "list"]do szuflady nie schowamy. Co będą zbierać dzisiejsi nastolatkowie?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Uwielbiam takie karteluszki zagryzdolone!
OdpowiedzUsuń