Aż do końca szkoły podstawowej rzadko opuszczałam dom. Byłam
tylko parę razy u cioci w Nowej Hucie. Ciocia miała córkę w moim wieku.
Znałyśmy się dobrze i lubiły – cała rodzina spędzała większość wakacji na wsi u
naszej babci – rzut beretem od mojego domu. Te wyjazdy były raczej krótkie,
parę razy zabrano mnie do kina, trochę poznałam życie miejskie, ale raczej od
strony osiedlowych blokowisk. Może raz byłyśmy na Rynku w Krakowie. Centrum
miasta znałam bardziej z wyjazdów z mamą – co jakiś czas musiałam jeździć do
okulisty, więc przy okazji trochę chodziłyśmy po mieście. Taki wyjazd to w
ogóle była niezła przygoda. Najpierw trzeba było lecieć do autobusu – z 3
kilometry, potem godzina jazdy (wtedy jeszcze nie było korków;)). Wysiadałyśmy
na dworcu głównym, którego ważnym obiektem był nieistniejący już bar Smok.
Fot. Krzysztof Kowalczyk
Dziś stoi tu Galeria Krakowska i wszystko wygląda zupełnie
inaczej…
Właśnie do tego mlecznego baru kierowałyśmy swe pierwsze
kroki. Tam, przy stoliku nakrytym ceratą, jadłyśmy śniadanie – ja zawsze bułkę
z pastą jajeczną i kakao:)
Potem załatwiało się, co trzeba, robiło jakieś zakupy
ubraniowo – spożywcze, jeśli wystarczyło czasu, to jadło obiad w jakimś innym
barze po drodze (ruskie albo naleśniki) i około 15.00 wracało w okolice Pawiej,
skąd jeździły autobusy robotnicze. Tym bowiem środkiem transportu ludność
wiejska zwykła podróżować;) Tak to wtedy wyglądało – „pekaes” jeździł rzadko
albo wręcz był odwoływany co i rusz, pozostawało więc wpychać się do autobusu
wożącego robotników. Wiele osób pracowało w Krakowie, mój tato również. Te
przedsiębiorstwa miały własny transport, a kierowcy chętnie zabierali
podróżnych, bo mieli dodatkowy zarobek. Dopychano więc ludzi, ile się dało;) Dość
długo na wieś jeździły poczciwe „ogórki”:
Śmierdziało w tych autobusach niemiłosiernie, a ja
cierpiałam na chorobę lokomocyjną i – cóż, woreczki foliowe (przepraszam;)) bywały
często w użyciu. Trudno się dziwić, że te wyjazdy były dla mnie sporym
przeżyciem;)
Bodajże po klasie VI pojechałam po raz pierwszy i ostatni na
letnie kolonie - do Torzymia pod Zieloną Górą. O mamusiu, jak ja to przeżyłam
strasznie! Przez pierwszą połowę z tych 3 tygodni niesamowicie tęskniłam za
domem. Kwaterowaliśmy w jakiejś szkole, kilkunastoosobowe sypialnie urządzono w
salach. Nie potrafiłam się w ogóle zaaklimatyzować społecznie, wszystkiego się
bałam i wstydziłam, trochę zaprzyjaźniłam się jedynie z jedną dziewczyną,
podobną do mnie w tych kwestiach;) Ale okolica była śliczna – wokół lasy i
jeziora, organizowano sporo wycieczek – obiektywnie rzecz biorąc, powinnam być zadowolona.
Niestety nie byłam. Wszystko przez tę nieśmiałość, brak obycia, lękliwość.
Poza tymi wyjazdami byłam raz w naprawdę wielkim mieście – w
Warszawie. Pod Warszawą mieszkała moja inna ciocia, z jej córką utrzymywałam
luźny kontakt, była ode mnie starsza. Pojechałam do nich na tydzień chyba,
wujek obwoził nas po mieście, byłam w Wilanowie i paru innych miejscach. To
było już pod koniec szkoły podstawowej.
… a potem skończyłam klasę VIII i…
jeszcze mała dygresyjka;)
Nie wiem, jak to jest teraz, ale wtedy w szkole podstawowej popularne były pamiętniki. Miałam i ja oczywiście. Wpisywały się koleżanki, rzadziej - koledzy, a często nauczyciele. Dwa pamiętniki mam do dziś. Z jednego usunęłam później wpis kolegi (młoda byłam i głupia, panie tego;), wydawało mi się, że za bardzo osobisty i ktoś jeszcze może pomyśleć coś... Eh, ale to były czasy zabawne...)
Te dwa pamiętniki pochodzą z ostatnich lat podstawówki i początków szkoły średniej.
Wracamy do tematu.
Wybrałam liceum o profilu pedagogicznym (chyba tylko dlatego, że mama była nauczycielką, bo żadnych innych powodów nie widzę, nie widzę też przede wszystkim żadnych predyspozycji;)) Od razu było wiadomo, że muszę mieszkać w internacie, bo dojeżdżać się od nas nie dało. Liceum było w wielkim mieście Nowa Huta;)
Zamieszkałam więc w internacie…
Kierownikiem był osobnik żywo przypominający Pieroga z Jeżycjady
(kto czytał, ten wie, o co chodzi) – zażywny, ciężki i łysy jegomość (o ksywie
Łysy - rzecz oczywista), a wychowawców
było kilkoro, głównie kobiety, ale było też chyba z 3 mężczyzn.
Internat był koedukacyjny, pierwsze i drugie piętro
zajmowali chłopcy, a na trzecim mieszkały dziewczyny. Na drugim piętrze, na
wprost schodów (ważne miejsce strategiczno – obserwacyjne, zwłaszcza w
koedukacyjnej placówce;)) była dyżurka wychowawców.
O godzinie 6 rano była pobudka ogłaszana, o ile pamiętam,
dzwonkiem, po którym wychowawcy przechodzili jeszcze przez korytarze i budzili
zaspaną młodzież. Przeważnie ograniczali się do stukania w drzwi, ale była też
jedna starsza babka, o przezwisku – przepraszam niestety, ale – Ciota;), która
wbiegała z krzykiem do pokojów, rozsuwała zasłony, otwierała okna, a czasami i
zrzucała z delikwentów kołdry. Było to dość nielitościwe, zważywszy, że
niektórzy uczyli się na zmianę popołudniową i do szkoły szli np. na 12.00. Z
takimi działaniami ruszała też na piętra chłopaków, aż do momentu, w którym
jeden z nich zrobił jej niespodziankę, kładąc się do łóżka goły. Ciota
odrzuciła kołdrę… i cóż, wybiegła z pokoju zszokowana i oburzona;) Ciota lubiła
też sprawdzać czystość i porządek w pokojach - raz myślałyśmy, że zrobi dziurę w stole, bo w
poszukiwaniu brudu tak długo tarła palcami o blat – ale, ku jej niezadowoleniu,
blat okazał się być czysty;)
Wyposażenie sal było skromne: tapczany nakryte kraciastymi
kocami, szafki nocne, zwane przez nas „nakastnikami” lub „nakastlikami”;), ścienne
nieduże półki, duża szafa płycinowa i wielki stół na metalowych nogach. Pościel
przywoziłyśmy własną, podobnie, jak obrus, zasłony czy firanki. U chłopaków
najczęściej okna były łyse, a stoły nigdy nie widziały obrusa;
Oczywiście, w ramach obłaskawiania tak niemiłego wnętrza,
ściany na poziomie lamperii obrastały w plakaty, a na półkach obok
książek pojawiały się jakże lubiane wówczas ozdoby w postaci pustych opakowań
po dezodorantach;)
Łazienka była wielką, zimną salą, z rzędami umywalek pod
ścianami, oraz dwoma brodzikami – początkowo nawet bez żadnych zasłon. Woda
bywała gorąca w godzinach albo nocnych, albo baaardzo wczesnoporannych, a kiedy
się już trafiła w innej porze, leciałyśmy wszystkie się wykąpać lub
przynajmniej umyć głowę, ale zazwyczaj trzeba było się myć w letniej, albo
wręcz zimnej. Ubikacje były koszmarne, wiecznie zapchane i z otwierającymi się
drzwiami. W ogóle budynek wyglądał mało przyjaźnie, ale tak było raczej
wszędzie. Wejścia strzegł portier, zwany Dziadkiem, ten z kolei – jak sobie
teraz uświadomiłam – podobny był do kolejnej postaci z Jeżycjady – woźnego
Jankowiaka;) W holu na parterze rezydowała para dyżurnych – każdy z mieszkańców
miał okazję pełnić tę funkcję, przy tym, o ile dobrze pamiętam, wiązała się ona
z usprawiedliwionym zwolnieniem ze szkoły w tym dniu, co było przyjemne;)
Dyżurni np. biegali do po osoby, do których ktoś przyszedł w odwiedziny
(do sal nie wolno było wchodzić obcym).
Patrząc z perspektywy, moment, w którym trafiłam do internatu
zapoczątkował trwające do dziś wspaniałe zjawisko. Otóż – czuję się osobą
niezwykle obdarowaną szczęściem do spotykanych na swej drodze ludzi!
Moją współlokatorką została dziewczyna, którą określić mogę
mianem bratniej duszy. To był cud, bo bałam się przeokropnie tego wszystkiego –
nowa szkoła, internat – do tego internat koedukacyjny, z mieszanką ludzi z
techników, zawodówek różnych maści i w tamtym momencie chyba 2 sztuki z liceum,
właśnie Krysia no i ja. Krystyna chodziła jednak do innej szkoły (nasze licea
nie miały własnych internatów, tylko miejsca w różnych tego typu placówkach).
W pokoju było nas w sumie cztery: Krysia, Kasia ze szkoły chemicznej, Ula – zdaje się,
że z odzieżówki, ale już tego nie pamiętam, i ja. Tak się złożyło, że wszystkie
od razu bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, co nie było wcale regułą w internatowych
zwyczajach;). Krystyna – śliczna ciemnowłosa dziewczyna o bardzo opiekuńczej, życzliwej naturze,
racjonalnym podejściu do życia, mocnym charakterze, a jednocześnie wrażliwa i
marzycielska, Ula – na początku bardzo
cichutka, aczkolwiek, jak się później okazało, wcale nie nieśmiała, o wyglądzie
przypominającym niektórym Oshin (kto pamięta ten serial?)
...Kasia, ufna, słodka romantyczka zakochana w Dieterze Bohlenie
...ale nie gardząca również śmiało rozwijającą się wówczas muzyką Disco Polo, patrząca na świat przez różowe okulary – przez pierwszy rok wspólnego mieszkania stworzyłyśmy zgraną paczkę.
...Kasia, ufna, słodka romantyczka zakochana w Dieterze Bohlenie
...ale nie gardząca również śmiało rozwijającą się wówczas muzyką Disco Polo, patrząca na świat przez różowe okulary – przez pierwszy rok wspólnego mieszkania stworzyłyśmy zgraną paczkę.
W kolejnym roku w internacie zamieszkała siostra Krystyny, Alina. Pokoje w tym czasie przeorganizowano z cztero- na trzyosobowe, musiałyśmy więc trochę pogłówkować, żeby nam się nadal tak miło żyło. Za obopólnym porozumieniem Alina dołączyła do mnie i Krysi, a Kasia i Ula zamieszkały z drugą Kasią – bardzo do nas pasującą koleżanką Aliny ze szkoły odzieżowej. Tak powstały 2 zaprzyjaźnione składy. Kolejna Kasia, która miała w zasadzie na imię Marta, ale nigdy nie używała tego imienia, była skromną, prostolinijną, rozsądną i pogodną dziewczyną. Siostra Krysi – Alina, niewysokie, roześmiane i piegowate dziewczę z masą wdzięku i uroku osobistego, wprowadziła w naszą dość spokojną internatową egzystencję masę atrakcji, była bowiem typem niezwykle śmiałym, towarzyskim i łatwo nawiązującym kontakty.
Czasy internatowe – zupełnie nieoczekiwanie - okazały się
dla mnie cudowną przygodą! Owszem, trzeba było wkuwać, ale ten obowiązek
osładzało kwitnące życie towarzyskie. Wspominam je jako pasmo nieustannego śmiechu,
wygłupów i zabawy:)
Wszystkie oprócz Uli. Napis na taśmie z papieru toaletowego głosi: "THE CURE" ;)))
Krysia, Kasia - romantyczka i ja boczkiem;)
z Krysią na moim tapczanie:)
Zapraszamy do reklamy:)
Z Krysią i Aliną przed internatem. W bluzie Krysi;)
W tamtych czasach zdecydowanie wolałam siebie bez okularów...
Ciąg dalszy.... nastąpi:)
Odmienne stany rzeczywistości... Miło poczytać. Ja codziennie jeździłam tramwajem obok słynnej kamienicy rodziny Borejków, która zachwycała mnie jeszcze przed powstaniem Jeżycjady, tak że miejsce akcji, gdy czytałam książki z wiadomej serii, znałam jak własną kieszeń.
OdpowiedzUsuńO, to bardzo zazdroszczę! Nigdy nie byłam w Poznaniu. A to bardzo miłe uczucie, kiedy się czyta o miejscach znajomych, miewam tak z książkami związanymi z Krakowem.
UsuńPrzeczytałam z zapartym tchem. Wspomnienia wróciły.
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam ciepło
A może napiszesz coś u siebie na ten temat? Chciałabym poczytać...;)
UsuńJa jestem bardzo sentymentalna i trzymam głęboko schowane moje skarby z młodości. Ostatnio w dodatku ciągle na wspominanie dziecięcych czasów wzięło.
OdpowiedzUsuńJa ciągle poszukuję jeszcze moich pamiętników - dzienników, które pisałam przez kilka lat, ale obawiam się, że je wyrzuciłam albo zniszczyłam...
UsuńAleż miło się czyta..czekamy na c.d..:))Ewa 50+
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny i pozdrawiam:)
Usuńprawie 23, już spać powinnam ale nie mogłam się oderwać:) Zazdroszczę tego internatu i tych czasów:) uśmiecham się bo mam podobne zdjęcia mamy z koleżankami, w podobnych fryzurach i ubraniach:)
OdpowiedzUsuńi co wyście w tych internatach bez iternetu robiły? bez Pay Station bez smartfonów?:):)
Swoją drogą i ja miałam takie wyprawy do miasta, mieszkałam może 10-12 km od centrum Kielc ale to juz wieś była ( i na szczęście nadal jest) i każda wyprawa rozklekotanym autobusem MZK- Miejskiego Zakładu Komunikacji do tych Kielców na bazary była przygodą! (Chyba tylko w Kiecach są "bazary" w l.mn a nie bazar po prostu:))
A ciocia na Kieleckim blokowisku mieszkała i nas z bratem zabierała na tydzień, dwa wakacji (nasz brat cioteczny a jej syn był w wieku mojego brata więc dokazywali razem a klatkę obok na tym samym piętrze mieszkała druga ciocia z 4 naszymi siostrami ciotecznymi więc spędowisko wszystkich dzieciaków z jednej najbliższej rodziny się robiło) Jak ja lubiłam przyjeżdżać do tej cioci bo tam była łazienka i za oknem samochody a u nas łazienki nie było, myliśmy się w balii a potem plastikowej jajowatej wannie. A za oknem jak jeden samochód na godzinę przejechał to było tyle a u cioci z 4 piętra pod blokiem pełno aut i tak mi się to ich buczenie podobało...no człowiek dziwny był, nie doceniał tej ciszy i spokoju i lasu tuż pod domem i łąk i tego że jedynym smrodkiem mógł być obornik a nie spaliny.
Nieee, ja już spać iść muszę, moglabym tak pisać i pisać:)
Czekam na ciąg dalszy:)
Mado kochana, gdy zobaczyłam taki długaśny komentarz, to od razu uśmiech mi się zrobił od ucha do ucha:)
UsuńNo właśnie, to były dopiero czasy - telefonowało się z budki na żetony! Albo z portierni na podsłuchu portiera;) I komputerów nie było... A płyty cd to sobie koleżanka z hameryki od cioci przywiozła razem z odtwarzaczem;)))
A z tym myciem na wsi u mnie to wtedy podobnie było, plastikowa wanienka, a wcześniej wielka miednica okrągła... Dopiero po dobrych paru latach mieszkania we własnym domu dorobiliśmy się prawdziwej łazienki. A u cioci w Nowej Hucie wanna, prysznic i gazowy piecyk, którego się bałam;) I tramwaje najlepiej słyszalne nocą... I nocny widok z okien z 7 pietra, który mnie tak zachwycał, że oderwać oczu nie mogłam - te tysiące rozświetlonych okien, neony, inny świat. Ale na stałe nigdy nie chciałam zostać w mieście, nawet wtedy:)
Pozdrawiam bardzo serdecznie!
O rety, ile wspomnien! Na mnie w rodzinie mowiono Oshin :) Co za zbieg okolicznosci! W nazwiazaniu do komentarza, bylam z mezem w Poznaniu kilka lat temu, bez synka, udalismy sie na piesza wyprawe pod "kamienice Borejkow" :) Ja raz w zyciu pojechalam na kolonie, raz na oboz... lek, wstydliwosc, brak obycia... to tak jak ja w tamtym czasie :)
OdpowiedzUsuńChyba nie ma już pamiętników... Pierworodny syn miał... a raczej dawały mu dziewczyny do wpisywania bo nawet zakupiłam jakiś tomik wierszyków na tę okazję. Młodsi synowie jakoś nic nie mówią... chyba to przebrzmiało.
OdpowiedzUsuńJesteśmy chyba z tego samego pokolenia. Pozdrawiam :)