...

czwartek, 9 lutego 2017

Znowu starocie

Ten wpis miał być o czymś zupełnie innym. Mam za sobą trudny czas. Ale chyba jeszcze muszę się zastanowić, czy pisać o tym wszystkim na blogu.

Mam teraz więcej wolnego i niedawno przeglądałam albumy ze zdjęciami, więc to pewnie dlatego zachciało mi się znowu wrócić do przeszłości.

Tak sobie pomyślałam, że żyję w ciekawych czasach. Potem pomyślałam sobie, że moi rodzice też żyli w ciekawych czasach. Kolejna myśl dotyczyła  moich dziadków, którzy – jakże zaskakujące;) – żyli według mnie w bardzo w ciekawych czasach. Następnie doszłam do wniosku, że mogłabym tak się cofać do pra pra pra pra i jeszcze raz praprzodków i zawsze można byłoby powiedzieć, że żyli oni w ciekawych czasach;)
A dziś temat bliski osobom urodzonym w okolicach końca lat 60 – tych i początku 70 – tych.
Czas, który niestety, a może na szczęście;) dla mojej pamięci poukładał się w zlepek własnych wspomnień, opowieści rodzinnych, kadrów z seriali i filmów o tamtych czasach. I już sama nie wiem, co jest prawdą, a co sobie moja pamięć przywłaszczyła po kilkukrotnym  obejrzeniu „Daleko od szosy”;)



No żartuję sobie teraz, ale naprawdę niektóre fragmenty tego serialu przyprawiają moje serce o drżenie i wywołują dziwne uczucia. Może dlatego, że widzę w tych klimatach moich rodziców – pięknych, młodych i zdrowych, cieszących się życiem pomimo różnych trudności peerelowskich? 
Kiedyś już pisałam o moim wczesnym dzieciństwie, które spędziłam u dziadków, i choć nie było mi tam źle, to bardzo długo pierwszym wspomnieniem z tamtych czasów było  uczucie przejmującej tęsknoty za rodzicami. Psycholog miałby zapewne wiele do powiedzenia o wpływie takich sytuacji na rozwój dziecka;)
Wkrótce po powrocie od dziadków  poszłam do przedszkola i po roku - do szkoły. Byłam bardzo nieśmiała, wstydliwa, słabo nawiązywałam kontakty z rówieśnikami. Nie rzucało się to tak w oczy, bo umiałam się maskować, unikałam z wielką umiejętnością sytuacji dla mnie niewygodnych i wszystko dusiłam w sobie. Uciekałam w świat książek i czytałam bez umiaru - w domu kiedy tylko się dało,  w nocy pod kołdrą przy latarce (swoją drogą od wielu osób słyszę, że wpadły dokładnie na ten sam pomysł;)), w szkole na każdej przerwie, a bywało, że i na lekcjach. Biblioteka była moim ulubionym miejscem w szkole. Dziś widzę, jak słabo była wyposażona, jak przypadkowe książki się mi trafiały, jakie później miałam braki w lekturze (bo że w księgarniach przez długi czas wiele nie było, to nie musze nawet pisać, jedynie dzięki „znajomej” sprzedawczyni mój tato zdobył dla mnie  - spod lady - kilka tomów „Ani…”, dlatego poznałam jej historię zaczynając od „Ani na uniwersytecie”, a pierwszą część to chyba przeczytałam pod koniec). Jednak każdy wyjazd mamy do miasta nie obył się bez nowej książki, a nawet kilku. Od czasu do czasu przyjeżdżała też kuzynka z miasta z jakąś książką z jej biblioteki (tak zetknęłam się po raz pierwszy z Musierowicz – była to „Szósta klepka”, która wywołała u mnie spazmy zachwytu;)) Kuzynka niestety przyjeżdżała rzadko, a czytać to lubiła tak sobie… Dostałam też stosik książek od mojej innej kuzynki, starszej o 6 lat, kiedy ona już z nich „wyrosła”.
Kiedy byłam w I klasie, urodził się mój brat, o całe 7 lat młodszy ode mnie. Jak to bywało w tamtych czasach, musiałam się nim zajmować, a najlepiej wychodziło mi usypianie – zasypiał w wózku i pomagało mu w tym energiczne bujanie. Wyglądało to tak, że siadałam na krześle przy wózku, na wózku opierałam swoje stopy, do rąk brałam książkę i tak sobie czytałam, poruszając wózek z zawartością napędem nożnym;) Bratu to nie przeszkadzało…
Chyba byłam dziwnym dzieckiem, bo nawet podręczniki do języka polskiego wzbudzały we mnie przyjemny dreszczyk emocji, przeważnie dostawało się je już przed wakacjami od starszego rocznika i do września miałam przeczytane w całości;) Cóż, te książki były dla mnie po prostu ciekawe. I jak ładnie ilustrowane! Np. uwielbiałam "Mam 6 lat" właśnie za te slodkie ilustracje:






"Litery" tez były niczego sobie:





A tu miałam podwójne wydanie, różniły się niewiele.







Nie znalazłam jeszcze "W szkole i na wakacjach", też była świetna.


Wkrótce oczywiście  okazało się, że muszę nosić okulary, doszedł więc kolejny powód do wstydu – tak to wtedy bywało, do tego okulary wtedy były okropnie nietwarzowe, wystarczy przypomnieć sobie Kukulską z czasów „Puszka – Okruszka”;): 


Tak wyglądałam jeszcze bez okularków, chyba w czasach przedszkolnych:


Byłam w III klasie, kiedy przeprowadziliśmy się do własnego domu. Budowany był typowo dla tamtych lat - systemem gospodarczym, głównie przez mojego tatę. Działka była od dziadków, położona blisko ich siedliska. Budowa domu to była cała epopeja, ciężko było o materiały, wprowadziliśmy się po 7 latach od rozpoczęcia budowy, nadal nie mieliśmy łazienki, bo woda w kranie nie miała odpowiedniego ciśnienia, wodę do mycia grzało się na piecyku elektrycznym w wielkim garze, w kuchni stanął blaszany piec na węgiel, była też mała kuchenka gazowa, a gaz z butli (tak jest u nas na wsi dotychczas), kiedy gaz się kończył, trzeba było zamawiać przywóz nowej butli, chodziło się do sołtysa, bo tylko on miał telefon, albo dzwoniło się ze szkoły;). Na szczęście było już centralne ogrzewanie. Meble mieliśmy mocno kombinowane, było bardzo biednie, ale radość z własnego domu była ogromna, choć wykańczaliśmy go przez wiele kolejnych lat.  Przeprowadzka spowodowała, że droga do szkoły wydłużyła mi się dwukrotnie. Najpierw szło się przez wieś. Nie było jeszcze asfaltu, droga była kamienista, nieraz zdarzało się znalezisko w postaci kamienia z błyszczącymi kryształkami. Kawałek za wsią skręcało się w wąziutką ścieżkę między polami i tak dochodziło się do gospodarstwa, od którego ciągnęła się szersza, ubita droga, łącząca się już ze zwykłą drogą, prowadzącą do szkoły. Zimą droga bywała ciężka - zaspy, albo błoto. Najmilej wspominam wędrówki ścieżką pod koniec lutego, kiedy słońce mocno grzało, puszczały lody, śnieg topniał i ciurkając, spływał wąziutkimi strumyczkami w pola. Często śpiewały już skowronki, a powietrze pachniało wiosną, czułam wtedy ogromną radość. Później, w okolicach maja i czerwca, droga była równie przyjemna, zboża wyrastały za kolana, robiło się z nich „trąbki”;) Nie wiem, czy to ktoś zna? Po prostu zrywało się łodyżkę, odgryzało część bez „kolanek” i powstawał taki niby gwizdek;)  Przychodził w końcu czas, że do szkoły szło się „z gołymi nogami” – oznaka zbliżającego się lata i wyczekiwanych wakacji. Jesienią z kolei w gospodarstwie mijanym po drodze zbierało się jabłka – niesamowicie ogromne, nie wiem, co to była za odmiana, dawno takich nie widziałam, kształt miały podłużny, a smak wyjątkowy.
Z nauką nie miałam problemów, bo szczerze mówiąc, poziom był niski, a dodatkowo, jako dziecko nauczycielskie, byłam traktowana pobłażliwie, choć ustne wypowiedzi z powodów lękowych już wtedy wypadały gorzej, niż pisanie.
 Jakoś tak chyba w IV czy V klasie dostał nam się nowy „pan od muzyki”. Na umiejętności nauczycielki, która wcześniej została ubrana w ten niewdzięczny (dla niej wyjątkowo) przedmiot, spuśćmy zasłonę milczenia;) Nowy pan grał na pianinie, świetnie śpiewał i wkrótce został założony chór szkolny. Załapałam się, choć nie bez oporów. Ale co innego śpiew solowy, a co innego w chórze, więc jakoś się przemogłam. Głosik miałam dość cichy, ale słuch bardzo dobry, barwa do wytrzymania, więc dało radę. Próby wyglądały tak, że najpierw śpiewaliśmy to, co lubimy, potem „pan od muzyki” produkował się solo w aktualnych przebojach (do dziś brzmi mi  głowie jego „Jolka, Jolka, pamiętasz…;)), a potem ćwiczyliśmy repertuar na akademie lub wyjazdy konkursowe. Obstawialiśmy nawet festiwale piosenki harcerskiej, choć do Harcerstwa mało kto z nas należał;) Ja na przykład – nie – a mundurek harcerski miałam pożyczany w razie potrzeby. Raz nawet zdobyliśmy III miejsce w przeglądzie piosenki harcerskiej w Krakowie, a więc przy dość dużej konkurencji – co znaczy, że prezentowaliśmy chyba całkiem dobry poziom;)
W tym samym chyba czasie zaczęła uczyć w naszej szkole nowa polonistka, pani Teresa, osoba młoda, dość ekstrawagancka (jak na nasze wiejskie standardy lat 70 – tych;)) Ciemnowłosa, ostrzyżona na nastroszonego jeżyka, ubrana zupełnie inaczej, niż wszyscy, była powiewem innego świata. Razem z mężem (też nauczycielem) i małą córeczką mieszkała „u ludzi” (podobnie, jak i wcześniej my), bo wtedy takie były warunki – gmina wynajmowała przyjezdnym nauczycielom mieszkania w domach. A że na wsi budowało się wówczas domy wg jednego projektu (prawie), to w każdym z takich domów „dół”, czyli parter, a czasami nawet i sutereny, użytkowane były przez gospodarzy, a „góra” – piętro – przeważnie było puste i zimą nieogrzewane, lub też trafiała się okazja do zarobienia – właśnie dzięki napływowym nauczycielom. Niekiedy trafiała się w tych domach nawet prawdziwa łazienka, niestety  nie nam;)
Jako jedyna z grona pedagogicznego, pani Teresa wymagała ode mnie więcej, niż od innych, ale też i motywowała do pracy. Byłam u niej kilka razy w domu – pierwszy raz piłam tam kakao z pianką, czyli z bitą śmietaną – u mnie w domu jakoś się nie robiło takich smakołyków. Podobało mi się jej mieszkanie – urządzone zupełnie inaczej, niż wszędzie. Brak było typowych meblościanek, królowały sosnowe półki z książkami, zamiast tradycyjnej wersalki stało drewniane proste łóżko nakryte wełnianą (chyba) narzutą). Pożyczała mi książki, a miała wiele tych dla dzieci i młodzieży.
Z całej szkoły podstawowej są to najmilsze wspomnienia – Pani Teresa,  te próby, wyjazdy, i jeszcze 2 sławetne przedstawienia, przygotowane na coroczną zabawę choinkową (zawsze na koniec pierwszego semestru odbywała się taka zabawa – najpierw część artystyczna, później zabawa taneczna dla uczniów, a potem dla dorosłych). Jedno przedstawienie to była „Balladyna”, w swobodnej muzyczno – słownej interpretacji;), a drugie – „Kopciuszek” w podobnej wersji, (zdaje się Brzechwy – było też takie przedstawienie w tv), oba występy odniosły szalony sukces, oczywiście bez mojego udziału, bo aktorskich doświadczeń sobie poskąpiłam, ale śpiewałam tam w chórkach, a próby, jak i same przedstawienia były przezabawne.

Zapomniałabym o jeszcze jednej atrakcji szkolnej, jaką były wizyty kina objazdowego. Taaak… Odwoływano lekcje, wszyscy schodzili z krzesłami do sali gimnastycznej, zaciągano zasłony, rozwieszano wielki ekran i… Przeważnie były to czechosłowackie wersje baśni – emitowała je też telewizja swego czasu, najbardziej utkwiła mi w pamięci „Piękna i Potwór”,  („Piękna i Bestia?”), pięknie nakręcony film, z poruszającą muzyką i specyficznym klimatem.


No a potem skończyłam klasę VIII i trafiłam z małej wioski do wielkiego miasta;)
O czym ciąg dalszy nastąpi... prawdopodobnie:)

Pozdrawiam:)

PS Czy takie długie wpisy nie są przypadkiem zbyt nużące dla potencjalnych odbiorców?

22 komentarze:

  1. Długie wpisy są ok, pod warunkiem, że znajdą czytelników. Ja się znalazłam, co Ty na to?
    Z małej wioski, do wielkiego miasta, a ja odwrotnie. Pisz dalej ciekawa jestem wrażeń, choć pokolenie nie to, niestety...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja na to jak na lato, Gaju i cieszę się, że to co piszę, jest dla Ciebie ciekawe, nawet jeśli niekoniecznie bliskie. Z wioski do miasta po nauki - inaczej się nie dało. Pozdrawiam:)

      Usuń
  2. Jak zobaczyłam LITERY to aż łezka gdzieś się zakręciła w oku.
    Wróciły wspomnienia ze szkolnej ławy... a jest co wspominać ...
    Mam nadzieję, że i Młody, który teraz jest uczniem z takim sentymentem za kilka lat zareaguje na szkolne wspomnienia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można się wzruszyć, szczególnie jeśli ze szkołą ma się związane miłe wzpomnienia;) Oby Twój syn miał właśnie takie, pozdrowienia:)

      Usuń
  3. Oj tak, te ksiażki, znam je i ja :) wspomnienia mam prawie podobne, lata te same siostra tylko mi się urodziła ale 16 lat młodsza a nie 7 no i mieszkaliśmy w mieście ;) tez byłam molem książkowym, miałam okulary, śpiewałam w chórze szkolnym i jeździłam na występy, nauka szła mi niestety opornie, bo ja z tych wiecznie niedotlenionych z wadą serca, ale nadrobiłam później ;)Piękne wspomnienia, proszę o więcej, a serial "daleko od szosy" mój ulubiony do dzisiaj i 40-latek ale tylko ten z kat 70 ;)
    uściski!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jakbyś chodziła do takiej wiejskiej szkółki, to z nauką na pewno byłoby lepiej;) "40 - latka" też kocham, w okolicy 40 urodzin oglądałam sobie wszystkie odcinki i dziwiłam się, jacy oni byli starzy w tym wieku;))). Jest jeszcze kilka filmów i seriali z tamtych lat, które ogladam z przyjemnością, mam zamiar właśnie jeszcze o tym kiedyś napisać.
      Pozdawiam serdecznie!

      Usuń
  4. Pisz,pisz!Dla nas urodzonych w latach 60.to prawdziwy miód..:)Czekam na c.d.;)..Ewa.

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam takie wpisy! Osobiste, odsłaniające prawdziwą Osobę, bo przecież nasza przeszłość i nasz do niej stosunek tak wiele o nas mówi. Nie obrazki z poprzestawianymi na dziesiąty sposób meblami, nie kolejna lista wymuszonych modą "must have", ale takie opowieści o człowieku. Prawdziwym człowieku.
    Jesteś ode mnie sporo młodsza Aguś, ale nasze dzieciństwo wiele łączy. Ukochany elementarz Falskiego - gdy tylko znalazłam w księgarni od razu kupiłam, chór szkolny i chowanie się gdzieś w trzecim rzędzie, azyl szkolnej biblioteki pełnej obłożonych w szary papier książek ... Ja, im jestem starsza, tym częściej do niego wracam. Może dlatego,że czas zatarł to, co było złe i teraz wracają tylko miłe wspomnienia.
    Dzięki takim wpisom jak Twój. Dlatego poproszę o więcej.
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mirko kochana, takie opowieści o człowieku to i ja uwielbiam czytać (nawiasem mówiąc "Opowieść o prawdziwym człowieku" była w naszym kinie objazdowym!)
      Ta wcale nie tak wielka różnica wieku nic chyba nie znaczy, tym bardziej, że ja czuję się i tak na jakieś 33 lata, więc...;
      Pozwalam sobie na osobiste wpisy, ale chyba przy tym samą siebie testując, na ile mi wystarczy odwagi...
      (A tak drugim nawiasem mówiąc, komentarze też wiele potrafią o człowieku powiedzieć:))
      Buziaki i dla Ciebie!

      Usuń
  6. Mało brakowało, a znów bym wpisu u siebie nie zrobiła. Przychodzę od kilku dni do kompa z zamiarem nowego postu, biegam po blogach i noc, i trzeba iść spać. Dzisiaj prawie byłoby tak samo, gdybym przed Twoją przeprowadzką, klasą III nie spojrzała na zegarek;). Nie zdążyłam co prawda już na niedzielny wpis, ale jest, zimowy, nowy:)
    Aguś, też zaczynałam od Ani na uniwersytecie, też czytałam z latarką, próbowałam nawet przy świeczce za odsuniętym od ściany łóżku, nieźle za to oberwałam i też podobne podręczniki, chór, harcerstwo u mnie prawdziwe...
    Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  7. O, kochana, ja niestety nie byłam taka pomysłowa i świeczka mi do głowy nie przyszła;)
    Do tego harcerstwa to właściwie nie wiem, czemu nie należałam, pewnie ze strachu i z powodu nieśmiałości. To lecę poczytać, co u Ciebie:)
    Uściski:)))

    OdpowiedzUsuń
  8. Czytam Twój post i w wielu rzeczach odnajduję siebie...to uwielbienie książek,i zachłanne czytanie,nieśmiałośc,długa droga do szkoły przez pola,zimą brniecie przez zaspy.Zbożowe trąbki i jabłka zbierane po drodze w cudzych sadach...czasami chciałoby się wrócić do tych czasów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I wracamy, wracamy - we wspomnieniach. Dziękuję za odwiedziny, pozdrawiam serdecznie:)

      Usuń
  9. Z ogromną przyjemnością przeczytałam Twój post, uwielbiam takie wspomnienia, a Ty piszesz tak, że trudno się oderwać :) Zostaję u Ciebie na stałe i czekam na kolejne ciekawe opowieści, a teraz wracam do starszych wpisów :)
    Pozdrawiam ciepło, Agness :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo miło czytać takie słowa, naprawdę:)
    Również serdecznie pozdrawiam i mam nadzieję, że starsze wpisy będą dla Ciebie równie ciekawe:)

    OdpowiedzUsuń
  11. przeczytałam jednym tchem i znużenia nie czułam:) I nie tylko jeden wpis więc brak zmęczenia o czymś świadczy:):)
    nie zawsze udaje mi się dotrzeć do wartościowych blogów dlatego radość jest ogromna kiedy te blogi znajdują mnie:) (A do tego zostawiają takie piękne komentarze że obrastam w piórka i zaczynam na nowo cieszyć się blogowaniem)
    Jak ja żałuję, że nie mam tych książek z pierwszych klas. Jak ja się cieszyłam, jak przeżywałam już sam fakt posiadania "Liter" i "W szkole i na wakacjach", zwiastujący rozpoczęcie szkoły. Molem książkowym byłam z okresowymi przerwami (pani z biblioteki szkolnej w podstawówce sukcesywnie mnie odstraszała a biblioteka gminna miała ciągle te same książki). Teraz na szczęście znowu nim jestem:)
    O takiej budowie domu słyszałam od mamy. Miasto miało inne plany na działki na których stał drewniany domek babci i dziadka dlatego zaczęli stawiać się na wygwizdowie pod miastem. Mama miała wtedy może 10 lat a jej siostry 12-14 i wszyscy pracowali przy budowie domu w każdej wolnej chwili. Teraz na miejscu ich dawnej chatki jest blokowisko 15 minut spacerem od centrum Kielc (a krowy się pasły nooo), a tu gdzie ten wygwizdów i nowy dom dziadków jest teraz wielkie osiedle domków i to też wcale nie jest daleko bo 4-5 km od centrum miasta. Wtedy jakoś te odległości były większe a miasto 10 razy mniejsze:) Na szczęście nowego (już prawie 50 letniego) drugiego domu dziadków miasto nie pochłonęło, jest piękny ogród, mnóstwo kwiatów i owoców i to azyl dla całej rodziny- jak u Mostowiaków w M jak Miłość:)
    Ahh i też chodziłam przez pola, nie do szkoły (co 1,5 godziny był autobus) ale z powrotem już tak ale po drodze rosły kosztele więc we wrześniu to była czysta przyjemność:) Ehh rozmarzyłam się naprawdę, lubię wspominać te czasy 15-20 lat temu choć nie wszystko było idealne ale to były bardzo bardzo fajne czasy. te które są teraz też są fajne ale już na inny, bardziej nowoczesny sposób:)
    To jest dopiero rozwleczony komentarz, idę zanim tutaj osobna długa notka o moich wspomnieniach powstanie:)
    pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak cudownie jest czytać tak rozwleczone komentarze:)))
      O kosztelach często słyszalam od mamy - w opowieściach z jej dzieciństwa z kolei;) - przez jakiś czas wynajmowali dom ze starym ogrodem i tam były właśnie te pyszne jabłka - między innymi oczywiscie:)
      Dobrze, że macie taki azyl w domu dziadków, ale i Wasza "Potargano Chałupka" jest wspaniałym miejscem!
      Pozdrowienia:)))

      Usuń
  12. Piękny wpis, taki osobisty, prywatny, przepełniony uczuciami. Wprawdzie to nie moje czasy, ale z przyjemnością przeczytałam. Mamy coś wspólnego ze sobą: nieśmiałość, wstydliwość, miłość do książek.... uwielbiałam czytać, chodzić do bibliotek i było mi smutno, że w domu ich brakuje.
    Moja mama bardzo często wspomina elementarz Falskiego. Dwa lata temu widziałam go w księgarni i rzeczywiście piękny. Późniejsze elementarze, ten kory ja miałam to nie porównanie. W tym Falkowskiego było i jest coś niezwykłego. Nawet spytałam mamy, czy chce ten kalendarz w prezencie, tak na pamiątkę, ale powiedziała, że nie trzeba... Może chodziło jej o to bym nie wydawała pieniedzy? Chyba jednak Jej ten elementarz kupię. Nie tylko dla wspomnień - to jedna z tych książek, które warto mieć u siebie na półce ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak wiele osób łączą podobne wspomnienia - może to nie jest coś bardzo dziwnego, ale już fakt, że trafiają w te same miejsca w internecie - to to już jest niezwykłe;)
    Chyba warto mamie kupić ten elementarz. Albo, jeśli nie jesteś pewna jej reakcji, to kup po prostu ten elementarz dla siebie, a mamie się pochwal i zobaczysz, co powie:)
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego elementarza nie korzystałam - miałam inny, według mnie o wiele gorszy i "brzydszy" - szkoda, ze ten mamy nie przetrwał biegu czasu... byłby bardziej wyjątkowy i magiczny :) Jestem ciekawa, czy elementarz Falskiego jeszcze jest w mojej księgarni :)

      Usuń
  14. My nazywaliśmy piszczałkami te ,,trąbki ze zboża" A jak się z nich dźwięk niósł!!! Ekstra były, albo piszczenie z liścia, pamiętasz?

    OdpowiedzUsuń