W świecie blogowym i pozablogowym
rozpoczęło się właśnie odliczanie dni do końca lata. Jedni się smucą, inni
cieszą, a jeszcze inni popadają w melancholię i zadumę. Nie da się ukryć, że
coraz chłodniejsze poranki i noce, w przyrodzie też powoli widać przemianę. Ale
u mnie w tym roku wyjątkowo jeszcze bardzo zielono, a przecież nieraz w
sierpniu było już sporo żółtych liści, szczególnie na brzozach. Pewnie dlatego
że upalne okresy przeplatały się w mojej okolicy z obfitymi opadami i nie
zagroziła nam susza. Na dodatek, wszystkie burze krążące często po sąsiedztwie,
omijały jakoś moją wioskę i żadna nawałnica nie zaszkodziła ludziom i roślinom.
Raz tylko od pioruna zapaliło się ściernisko, ale na szczęście bardzo szybko
zostało ugaszone.
Ja w melancholię ani smutek nie
popadam, bo jak tu się smucić, kiedy wokół urok późnego lata i sierpniowa
obfitość natury?
Stoję na ścieżce w warzywniku i
śmieję się sama do siebie, jak głupi do sera;) Trudno uwierzyć, że coś tak wspaniałego
może powstać prawie z niczego. Bez większego wysiłku, bez mozolnego
przekopywania ziemi, bez wypatrywania i usuwania najmniejszego chwaścika.
Wiedziałam, że w końcu trafię na właściwą drogę;) Tą drogą okazała się
permakultura, choć na początku nawet nie wiedziałam, że zaczynam ją stosować.
Chciałam jak najmniejszym wysiłkiem uzyskać jak najlepsze efekty, więc zamiast
robić kolejny kompostownik gdzieś w kącie ogrodu (jeden taki mam, ten
pierwszy), zaczęłam wyrzucać wszelkie odpadki kuchenne i resztki roślin, w tym
skoszoną trawę, liście (część jesienią, część po wiosennych porządkach) i
przycinane gałązki krzewów, wprost na ziemię w miejscu, gdzie chciałam coś
później posadzić (wtedy jeszcze nie wiedziałam, co, myślałam bardziej o
roślinach ozdobnych).
To tegoroczna nowa grządka:)
Sterta sobie rosła, rozgrabiałam ją czasami, ale częściej
rozgrabiały ją sąsiedzkie kury;). W kolejnym roku na części tej sterty
posadziłam już dynie, a ziemniaki same wykiełkowały z wyrzucanych resztek.
Miejsce było zajęte, więc kolejne resztki i odpadki wyrzucałam obok,
poszerzając w ten sposób mój niby – kompostownik. Potem wpadłam na pomysł, żeby
sąsiadujący trawnik przykryć grubszym kartonem, pod którym powoli trawa sobie
zgniła, a dżdżownice i inne organizmy zrobiły resztę – i zyskałam kolejne
miejsce z dobrą ziemią i prawie bez wysiłku. W ten sposób powstał całkiem spory
kawał bardzo dobrego podłoża pod sadzenie roślin. Zabezpieczony przed
niechcianymi roślinami poprzez ściółkowanie skoszoną trawą albo kartonami.
Oduczam się określenia „chwast”, bo przecież wszystkie rośliny mogą być
użyteczne. Jak nie dla ludzi, to dla zwierząt, albo ziemi. Permakultura to zupełnie inne spojrzenie na uprawę. To szacunek do tętniącej życiem ziemi, do otoczenia. To zaprzestanie stosowania trujących chemicznych oprysków i sztucznych nawozów. To bioróżnorodność.
W tym roku mam
cudowny warzywnik. Sielski, z kwiatami, ścieżkami. I zdrowym, pięknym
jedzeniem.
Kryjówka dla drobnych żyjątek, ostatnio widziano tam małą ropuszkę:)
Od tego się zaczęło – od chęci lepszego odżywiania.
Bo w międzyczasie podziały się w
moim życiu różne rzeczy, których już staram się nie oceniać, a które sprawiły
spory zamęt – nie tylko w codzienności, ale i w sferze duchowej (że tak pojadę
górnolotnie;)) W każdym razie te rzeczy sprawiły, że bardzo się zmieniłam. I
zmieniam się nadal, bo to jest taka zmiana, że jak już się w to wskoczy, to nie
ma odwrotu:) Zaczęło się od tego, że chciałam odzyskać zdrowie i dobre
samopoczucie. Poszukując potrzebnych informacji, trafiałam na kolejne książki,
blogi, które jakoś dziwnie prowadziły do jednego – trzeba się przyjrzeć temu,
co się je, oraz – co jeszcze ważniejsze – temu, co się ma w głowie…
Minęło trochę czasu, o zmianach w
moim odżywianiu już pisałam.
Nadal nie jem glutenu, a z
produktów pochodzących od zwierząt mam w domu masło klarowane (ale bio, które
ma całkowicie inny smak od marketowego), miód z zaprzyjaźnionej pasieki, jajka
od sąsiedzkich kur, które przychodzą gościnnie na moje grządki;) albo z innego
źródła, ale od kur biegających po ogrodzie. Od czasu do czasu jem kozi ser –
tylko z Kanionkowa:) Kiełkuje jednak w mej głowie myśl, by i z tych smakołyków
zrezygnować.
Największe zmiany odczułam po
zaprzestaniu jedzenia mięsa. I powiem tylko tyle, że zmiany w sferze zdrowia
fizycznego, to przy tym pikuś;) Dziś myślę, że to był największy i najbardziej
trafny krok wyprowadzający z nerwicy lękowej.
I mogłabym teraz ciągnąć temat,
ale wtedy ten post byłby już zdecydowanie zbyt długi:) Może więc dalszy ciąg
głowologii będzie kiedy indziej, natomiast teraz jeszcze tradycyjnie coś z szycia:
Pozdrawiam wszystkich czytających
i życzę miłości wokół siebie i w sobie!