...

środa, 27 lutego 2013

lalalala... Lala!

Jakiś czas temu Aga poprosiła mnie o uszycie lalki dla jej synka. Lalki - chłopczyka. No to uszyłam kogoś takiego:




Jak widać, ma kilka ubrań na zmianę - dwie pary spodni, podkoszulek, bluzę oraz sweter z kapturem wydziergany na drutach i sportowe butki. Bielizna też jest, ale co się będzie afiszował;) Do tego fryzurka "na jeża" i niewinny uśmiech, który jednak nie powinien nikogo zmylić -bo niezły z niego rozrabiaka!

Przypominam o zabawie z poprzedniego postu - jak na razie las rąk, las rąk...;)

czwartek, 21 lutego 2013

Jeden zając...

...wiosny nie czyni;)

Ale przedwiośnie chyba może?

Ja od dziś zaczynam wiosenne odliczanie. W związku z tym prezentuję pierwszą jaskółkę.... eeee... pierwszego zająca w nowej wersji. Dla mnie nowej, bo jeszcze takich nie szyłam, ale naoglądałam się na blogach i pozazdrościłam:







Na dodatek przypomniałam sobie, jak się robi na drutach i wydłubałam jej sukienkę. Szydełkiem umiem tylko łańcuszek,  próbowałam jeszcze zrobić kwiatek, ale wyszło, co wyszło. To znaczy opaska z czymś kwiatkopodobnym. Powiem nieskromnie, że mnie się podoba;) I wygląda wiosennie. 

A teraz mała zabawa dla tych, którym też moja przedwiosenna zajęczyca się podoba i chcieliby mieć ją na własność. Wystarczy napisać w komentarzu uzasadnienie chęci posiadania tej panienki. Pierwszego dnia wiosny zostanie wybrana najciekawsza wypowiedź i okaże się, do kogo panienka pokica.

Pozdrawiam wszystkich ciepło!

PS. Dziękuję za wsparcie w temacie zębów mądrości;) Mam na razie trzy, może kiedy pojawi się w końcu czwarty, to w końcu zmądrzeję:))) i wszystkie pousuwam;)))) Tymczasem na bolące dziąsło pomogła woda utleniona.

sobota, 16 lutego 2013

No na co mi?????

No na co mi te zęby mądrości?!??!!!!!!??? No na co, ja się pytam?!!!??? No heloł????!!! Zwariować można....

sobota, 9 lutego 2013

Historie rodzinne - cz. 4

U rodziców mojej mamy spędziłam 4 lata wczesnego dzieciństwa. Babcia była bardzo pracowitą osobą, prowadziła gospodarstwo, szyła, robiła na drutach swetry. Miała ogródek, warzywnik, mały sad. W chlewiku zawsze mieszkał jakiś prosiak, po podwórku biegały kury, kaczki i jedna gęś - rezydentka, z którą babcia rozmawiała, i która zachowywała się bardziej jak pies, niż gęś. Wtedy jeszcze nie było wodociągu, po wodę chodziło się do studni - babcia nosiła ją w wiadrach zawieszonych na nosidle zakładanym na ramiona. Często chodziłam z babcią po wodę, lubiłam patrzeć, jak najpierw spuszcza wiaderko na łańcuchu, hamując szybko kręcący się wał zwilżoną dłonią, a potem mozolnie kręci korbą, żeby pełne wiadro wyciągnąć ze studni. Po zakupy babcia jeździła do miasteczka autobusem, wstawała wtedy bardzo wcześnie. Wracała ze świeżym chlebem, akurat na śniadanie.





Z dzieciństwem u babci kojarzy mi się zapach lasu o poranku. Wieś otaczały sosnowe lasy, dzięki czemu panował w tych stronach specyficzny mikroklimat. Ranki były ciepłe, wilgotne, bezwietrzne. Siadałam na szerokim, wytartym drewnianym progu, bawiłam się z kotem i zjadałam kromkę chleba ze śmietaną i cukrem, las pachniał, dzięcioły stukały, a gołębie od sąsiada sfruwały na podwórko i wydziobywały ziarno kurom. Na płocie suszyły się jakieś bańki na mleko i większe garnki. W kuchni szumiało pod blachą kuchenną, trzaskały szyszki dorzucane do ognia. Babcia gotowała kakao albo kawę zbożową, a herbata smakowała zupełnie inaczej niż dziś, co pewnie było zasługą wody bez chloru. Herbata to chyba była Madras, piłam ją zawsze z ceramicznego kubka ozdobionego wzorkiem w różyczki. Kuchenny stół ustawiony był pod oknem wychodzącym na wschód, poranki były więc zawsze rozświetlone słońcem. Jakoś tak mi się wydaje, że zawsze rano świeciło słońce... Ale to przeciez niemożliwe. Może to babcia była słońcem? Ja natomiast byłam niejadkiem, babcia wyczyniała cuda, żeby wnusia nabrała trochę ciała. Te kromki ze śmietaną i cukrem to była jedna z niewielu rzeczy, które mnie potrafiły skusić. Nie do wiary, jak to się przez lata zmieniło;)




Na wakacje przyjeżdżała kuzynka, ale była ode mnie starsza i nie miałam w niej zbyt dobrej towarzyszki zabaw, za to jej rodzice mieli aparat fotograficzny;)

W upalne dni powietrze niosło zapach rozgrzanego igliwia, żywicy, zmieszany z wonią poziomek porastających rowy. Zbierałam je do szklanki, albo nawlekałam na trawę. W rowach rosły też maślaki, które piekło się na blasze. Babcia zawsze była gdzieś w pobliżu, zrywała pokrzywy, które potem dodawała do ziemniaków dla świń i kur. Po pokrzywy wybierała się z małym wózkiem na dwóch kółkach. Kiedy wózek był pełen, nakrywała go płachtą, a ja siadałam na wierzchu i jechałam sobie bardzo zadowolona. Czasem wędrowałyśmy dalej, aż pod wielkie pegieerowskie pole z pastewnym łubinem. Zapach łubinu kocham do dziś, wywołuje we mnie dziwne uczucie - spokoju i tęsknoty… 





W którąkolwiek stronę się człowiek nie odwrócił, trafiał do lasu:)




Czasami przychodziły deszcze, spędzałam wtedy czas w domu. Jak już wspominałam, domek był mały. Wchodziło się do niego po szerokich betonowych schodach, potem była sień ze spiżarnią za zasłonką i klapą w podłodze zamykającą zejście do piwnicy. Z sieni przechodziło się do kuchni, a z kuchni do pokoju - i tyle! Pokój miał duże okno od południowej strony, ale wpadało przez nie mało światła, bo zaraz przy domu rosły duże drzewa. Po obu stronach okna, z drewnianych kwietników zwisały gęste i kłujące asparagusy. W pokoju stało  wielkie małżeńskie łoże, w którym sypiałam z babcią (dziadek sypiał w kuchni na kozetce, mógł tam sobie do woli popalać papieroski, bez których nie mógł się obejść). W pokoju była też duża szafa do kompletu z łóżkiem oraz  toaletka z wysokim trzyczęściowym ruchomym lustrem i niskimi szafkami po obu stronach. Lubiłam buszować w tych szafkach. W jednej, zawinięty w papier, schowany był babcin warkocz - zachowała go na pamiątkę, chyba żal jej było trochę ścinać takie piękne, gęste, brązowe włosy. Często wyciągałam też z szafki ogromną księgę „Kuchnia Polska” ze zdjęciami potraw, przeglądałam ją godzinami z dużym zainteresowaniem.
Babcia, przy tak wielu zajęciach, potrafiła jeszcze wygospodarować czas na książki. Kochała czytać. Przy okazji wyjazdu po zakupy odwiedzała bibliotekę i wypożyczała książki dla siebie i dla mnie. Czytała mi je i ona, i dziadek. Dziadek był człowiekiem schorowanym, po ciężkich przejściach - przeżył piekło Oświęcimia. Lubił uciekać na ryby, jeździł nad rzekę na rowerze. Przywoził ryby, które babcia sprawiała i smażyła na obiad. Nie przepadałam za tymi rybami - ale wtedy trudno było znaleźć potrawę, za którą bym przepadała. Dziadek miał talent do rymowania i rysowania. Układał dla mnie wierszyki, rysował do nich ilustracje. Czasami te ilustracje zapełniały okładki książeczek, które przywozili mi rodzice - chyba wtedy były jakieś braki w papierze? Do dziś mam te książeczki, ale tak skutecznie je schowałam, że nie mogę znaleźć;) I niektóre wiersze dziadkowe też się zachowały. 
W zimowe wieczory chodziłam z babcią na „darcie pierza” - tak się to nazywało. Gospodynie zbierały się w jednym domu, żeby zamienić pióra wyskubane z gęsi i kaczek na miękki puch, którym potem wypełniały poduszki i pierzyny. Bawiłam się pod stołem i słuchałam różnych opowieści, czasami zabawnych i nie do końca przeze mnie rozumianych, a czasami mrożących krew w żyłach - gdzieś „straszyło”, komuś znowu pokazało się żydowskie dziecko. To nie było jeszcze tak długo po wojnie, ludzie nadal pamiętali, co działo się w tych  lasach, wiedzieli, w którym miejscu Niemcy zamordowali żydowską rodzinę. Nawet  mój dziadek twierdził, że kiedyś, zbierając grzyby, spotkał małego obdartego chłopca, który go prowadził w głąb lasu i nagle znikł, jakby zapadł się pod ziemię. Brrrrrr, ciarkki przechodzą, jak to wspominam… I kiedy wracałam z babcią późno w noc do domu po tym darciu pierza, to nieraz szłam z zamkniętymi oczami, trzymając się kurczowo babcinej ręki. Bałam się je otworzyć w obawie, że zobaczę jakiegoś ducha;) Szybko wbiegałam do ciepłej kuchni, by za chwilę znaleźć się pod pierzyną i w jednym momencie zasnąć. A rano zapominałam już o w wszystkich strachach.
Maj to była cudna, ciepła wiosna - i majówki.  Przychodziło na te nabożeństwa sporo ludzi, gospodynie w pięknych chustkach na głowach (moja babcia też:)), panowie w wyglansowanych butach, każdy z modlitewnikiem, śpiewnikiem. Jednak większość pieśni maryjnych wszyscy znali na pamięć i rzadko korzystali z książeczek. Kapliczka była skromna, ubrana kwiatami z ogródków. Stała już prawie za wsią, daleko od domu dziadków. Czasem zbierałyśmy się z babcią do powrotu jeszcze przed końcem nabożeństwa, szłyśmy sobie spokojnie do domu, a za nami brzmiały coraz cichsze śpiewy, odbijające się od ściany lasu.
W każdą sobotę po południu przyjeżdżali rodzice. Wtedy w soboty normalnie się pracowało, więc dopiero po południu szli 8 km do pociągu, jechali około godziny, potem wsiadali w autobus - i pojawiali się w drzwiach, gdzie już tęsknie ich wypatrywałam. Cała niedziela była nasza. Latem przeważnie chodziliśmy do lasu. Biegałam od mamy do taty, ciesząc się przeogromnie z ich obecności, ze wspólnego spaceru, z obfitości zebranych malin, poziomek. Po powrocie zjadaliśmy obiad ugotowany przez babcię i po krótkim odpoczynku, pozmywaniu naczyń - znowu wychodziliśmy na spacer, tym razem również i z babcią. Potem jeszcze tato przynosił parę wiader z wody ze studni i robił się wieczór. Nie chciałam iść spać, bo wiedziałam, że kiedy się obudzę, rodziców już nie będzie. Wstawali bardzo wcześnie rano, przed 4, żeby zdążyć dojechać na czas do pracy. Tęskniłam za nimi bardzo, wciąż odliczałam kolejne dni do soboty. Babcia jednak potrafiła mnie utulić, uspokoić. Łzy obsychały i  zaczynałam swoje codzienne zabawy, zapominając na jakiś czas o tęsknocie. Babcia była wcieleniem łagodności, spokoju i dobroci. Nigdy na mnie nie krzyczała, nie złościła się. Pozwalała mi na wiele. Z resztą, wtedy dzieci miały sporo swobody. Nikomu nie przeszkadzało, że babrałam się w błotku, taplałam w garnku z wodą dla kur, tarzałam z psem po ziemistym podwórku. Wieczorem babcia wstawiała mnie do miednicy i zmywała całodniowe brudy. A czasami byłam tak zmęczona, że szłam spać bez mycia - i jakoś przeżyłam;)

Teraz wiem, że to były piękne dni. Czas cierpliwie zatarł smutki, pozostawiając wszystko, co dobre. Zdarza się, że jakiś widok, zapach przywołuje wspomnienie, coś nie do końca uchwytnego, przebłysk szczęśliwego dzieciństwa…




...................

Dziękuję za przeczytanie tych - pewnie przydługich - opowieści. Mam nadzieję, że nie zanudziłam nikogo. Jeśli jednak tak - wkrótce znowu pojawią się zwykłe szyciowe sprawy:)
Pozdrawiam serdecznie wszystkich stałych i nowych "podglądaczy", a tym z Was, którym chciało się skrobnąć komentarz pod poprzednimi wpisami, jestem bardzo wdzięczna i dziękuję przeogromnie:)

poniedziałek, 4 lutego 2013

Historie rodzinne - cz.3

W szkole była spora sala gimnastyczna, a w niej co jakiś czas organizowano imprezy dostępne (za opłatą) dla okolicznych mieszkańców. Na zakończenie pierwszego semestru zawsze była zabawa choinkowa dla dzieci - z występami i poczęstunkiem. Wieczorem, kiedy dzieci rozchodziły się do domów, zaczynała się zabawa taneczna dla dorosłych. Dorośli często przychodzili wcześniej, żeby obejrzeć przedstawienie. Czasem były to jasełka, czasem popisy wokalne czy recytatorskie, a oprócz uczniów, brali w nich udział także i nauczyciele, więc bywało wesoło;)
A, zapomniałam napisać, że kiedy mój dziadek przyjechał pierwszy raz w odwiedziny do swojej córki marnotrawnej, oprócz pierzyny przywiózł też skrzypce, które były jej potrzebne w szkole (nauczyła się grać w liceum pedagogicznym – to była bardzo dobra szkoła i nieźle przygotowywała do zawodu, szczególnie kiedy okazywało się, że trzeba uczyć wszystkich przedmiotów;)) 
Podczas jednej z zabaw moja mama brała udział w występach – oprócz gry na skrzypcach, zaśpiewała też arię Jontka z „Halki”. Dobrze jej to wyszło i potkała się z dużym aplauzem publiki – szczególnie tej bardziej wyrośniętej. Wśród rzeczonej publiki znajdował się chłopak z sąsiedniej wsi, który przyszedł z paroma kumplami w celach rozpoznawczo – rozrywkowych.



Tato w czasach szkoły średniej (to ten z prawej:))

Już wcześniej widział mamę gdzieś z daleka, wiedział, że jest nauczycielką. Spodziewał się więc zobaczyć ją na zabawie choinkowej. Zobaczył, posłuchał, jak śpiewa, no i wsiąkł. Z natury dość nieśmiały, miał jednak kolegę, który mamę dobrze znał, udało się więc zaaranżować spotkanie i oficjalne „zapoznanie”.



Tato z kumplami (drugi od prawej)


I tak to się zaczęło… Mniej więcej w tym samym czasie koleżance mojej mamy wpadł w oko inny chłopak – a że akurat wtedy mama i jej koleżanka mieszkały u tych samych „ludzi” – początkowo spotkania odbywały się przeważnie w czteroosobowym składzie i w formie niezobowiązującej, dziewczyny się chichrały i nabijały z chłopaków, często grywano w karty, wspólnie bawiono na wiejskich zabawach.


Mama z koleżanką - co za tło, no i jakie fajne gumiaczki;)

Po stosownie długim czasie mama zaczęła się zastanawiać, czy chłopak wreszcie się zdeklaruje, bo niby wszystko wskazywało na to, że zakochany, ale  dlaczego nic nie mówi? W końcu jednak jakoś się dogadali – lecz kto pierwszy komu się oświadczył, do tej pory trudno ustalić! Mama utrzymuje, że to ona, a tato, że on… Cóż, grunt, że odbyły się zaręczyny, a niedługo później wesele. Młode małżeństwo zamieszkało na początku… w szkole! Mieli do dyspozycji jeden pokój z dostępem do szkolnej kuchni, a wc oczywiście na zewnątrz;) Pomieszkali sobie tak we dwójkę dwa lata, ciesząc się sobą nawzajem, a także świetnie się rozwijającym na okołoszkolnym gruncie życiem towarzyskim. 



Szkoła prawie rozbudowana, ale wodociągu nie ma nadal - wodę przywozi beczkowóz;)




Lata siedemdziesiąte i dzwony z bistoru, oraz jakże popularne klomby ze starych malowanych opon;)
(na placu przed szkołą)


Po tym czasie przyszłam na świat ja:)
I też zamieszkałam w szkole;) Byłam spokojnym niemowlęciem, tak od godziny 5 rano do 5 po południu. W pozostałym czasie darłam się w niebogłosy. Miałam bowiem kolki, na które nic nie pomagało. Po kilku miesiącach kolki ustały i byłam już naprawdę bardzo spokojnym dzieckiem.

Mam trzy miesiące:)

Szczególnie lubiłam wożenie w wózku po długim szkolnym korytarzu, zasypiałam bez problemu;) W końcu mama musiała wrócić do pracy, a ja byłam jeszcze malutka. Przenieśliśmy się więc na jakiś czas do rodziców mojego taty, którzy mieli dość spore gospodarstwo w sąsiedniej wsi. Tato dojeżdżał do pracy w mieście i praktycznie nie było go w domu przez cały dzień, mama co rano maszerowała do szkoły, a po lekcjach biegła do córeczki. Podczas nieobecności mamy zajmowała się mną babcia. Jednak ciężko jej było pogodzić obowiązki w gospodarstwie z opieką nad dzieckiem. Do tego w domu było bardzo ciasno. Kiedy więc miałam jakieś 2,5 roku, rodzice zawieźli mnie do dziadków ze strony mamy. Nie mieli oni tak wielu obowiązków i chętnie zaopiekowali się wnusią. Mama i tato przyjeżdżali do mnie pociągiem w każdą sobotę wieczorem, a w niedzielę w nocy wracali do domu, wymykając się po cichu, żebym nie urządzała cyrku – tęskniłam za nimi bardzo… 
Ale u babci było mi dobrze -  o czym wkrótce:)