...

wtorek, 27 lipca 2010

O Ani z Zielonego Wzgórza i nie tylko...

Tak sobie ostatnio pooglądałam dużo pięknych rzeczy na cudzych blogach i stwierdziłam, że sytuacja ze mną wygląda tak, jak w jednej książce L. M. Montgomery z serii o Ani, gdzie jedna z epizodycznych bohaterek, wystrojona w białą wykrochmaloną sukienkę i kokardy (przed czyimś ślubem to było) przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze z wielkiem zadowoleniem - krótkotrwałym niestety, bo rozwiało się ono natychmiast, kiedy zobaczyła "...smukłą postać w miękko układającej się muślinowej sukni, przypinającą białe, podobne gwiazdom, astry do falujących, kasztanowatych włosów. Ach, nigdy nie będę wylądała tak jak panna Shirley - pomyślała z rozpaczą - chyba taką trzeba się urodzić! Na nic się zda żadne naśladowanie".
Niestety mam podobnie, tylko w innej kwestii;) Kiedy coś robię swoimi ręcami, to nieraz nawet mi się to podoba, ale krótko... Bo potem zobaczę, jak piękne rzeczy robią inni,  jak są utalentowani i cóż..., tracę sympatię do własnych "dzieł".  Słomiany zapał to było kiedyś moje drugie imię;) Malowałam, rysowałam, lepiłam z masy solnej, fotografowałam, ale nigdy nie byłam z siebie zadowolona. Fotografia pozostała, maluję coraz rzadziej, rysować przestałam całkiem. Ciagnie mnie  jednak do rękodzieła, lubię robić coś z niczego i takie dłubanie to jedno z moich ulubionych zajęć;) Ostatnio ciągnie mnie też do szycia, dzięki tej cudnej maszynie, ale zobaczymy jak długo to potrwa;)
W każdym razie nie zamierzam się poddawać, inspiracje blogowe mnie nakręcają na tyle, że jakoś przezwyciężam chwilowe załamania twórcze;)
Uszyłam tildowego zająca (królika?) ale nie zdążyłam mu zrobić zdjęcia, bo poszedł do ludzi szybko - kończyłam go w wielkim pośpiechu i gołym okiem wiać było niedociągnięcia, ale dzieciaki nie zwracają uwagi (na szczeście) na takie sprawy;) więc został przytulony.
Miałam też do wymyslenia i zrobienia upominki dla koleżanek - wykorzystałam surowe drewniane ramki (Ikea), papier czerpany, koronkę bawełnianą. Do tego znalezione w sieci wzory ramek retro, tekst, obrazek z aniołem i wyszło coś takiego:


Oczywiście nie jestem zadowolona, bo jakże;) Krzywo przykleiłam, źle mi się wydrukowało, ale nie mogłam powtórzyć, bo nie miałam więcej takiego papieru, farby mi brakło i musiałam się posiłkować białą emulsją do kuchni i łazienek a nawet akwarelami;)

Poza tym pisałam, że szyję. Skończyłam wreszcie zasłonki do łazienki i roletę na łazienkowe okno:




Zdjecia robione pod światło, ale coś tam widać. Materiał ze sklepu s-h. Do rolety wykorzystałam resztę materiału z zasłonek i białe płótno z innej upolowanej szmatki, akurat z koronką odpowiednią.
Fajny mi się udało wyszukać kosz na śmieci do łazienki:




A na koniec kartka ze starego kalendarza, o którym kiedyś pisałam:




Dziś świętuje Natalia i Pantaleon;)



Ładny kuchenny obrazek, prawda?

wtorek, 20 lipca 2010

Uparcie i skrycie...

"...o szycie kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie
choć barwy ściemniasz
choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz
choć się MARNIE odwzajemniasz;)"

Tak. Pisałam o prezencie i teraz go pokazuję:





Jest piękna. Na dodatek ma swoją historię, szyła na niej pani, od której tę maszynę dostałam, a wcześniej - jej mama, a jeszcze wcześniej - babcia! Kiedyś wspominałam chyba, że mam maszynę, ale nie umiem na niej szyć. To był starszego typu łucznik, kupiony okazyjnie i nie mogłam się z nim jakoś zaprzyjaźnić. Natomiast ten nieoczekiwany prezent zmobilizował mnie do działania i po kilku próbach uszyłam COŚ. No, szczyt kunsztu krawieckiego to to nie jest, ściegi wychodzą mi wybitnie fantazyjne (lecz jest to efekt niezamierzony;))) Jednakowoż, coś uszyłam i to coś zawisło w oknie aneksu kuchennego:



I jeszcze fotki ogrodowe - jakże by inaczej. Ale z akcentem tkaninowym;)


środa, 14 lipca 2010

Kto lubi upał?

A ja! I wiem, że nie ja jedna. Czekałam na taką pogodę, wreszcie jest mi ciepło;) No wiem, że nie wszyscy dobrze to znoszą, ale ja nie narzekam. Byleby tylko nie zrobiła się susza - ale słuchałam wczoraj wypowiedzi "znającego się na rzeczy", który powiedział, że jak na razie susza nam nie grozi. W ziemi są duże zapasy wilgoci (nic dziwnego...) W ogrodzie wciąż coś przekwita, coś zakwita... Nic nie poradzę na to, że muszę, MUSZĘ to uwieczniać.







Jak wiadomo, mieszkam na wsi. I w związku z tym (a także z braku ogrodzenia;)) miewam u siebie różnych gości. Ostatnio całymi dniami wokół mojego domu krąży taka rodzinka:


W następnym poście opowiedzieć muszę o niezwykłym prezencie, jaki niedawno dostałam i który wprawił mnie w zachwyt. Jest to prezent, który wymagać będzie ode mnie pewnego zaangażowania i mobilizacji do podjęcia działań, których jakoś skutecznie dotąd unikałam;)
Pozdrawiam słonecznie:)

czwartek, 8 lipca 2010

Wreszcie!

Wreszcie się zmobilizowałam i uruchomiłam mój nowy piekarnik. Po wstępnych zabiegach związanych z czyszczeniem i wypalaniem "na sucho" w celu wyparowania cyt.:"substancji zastosowanych w celu zabezpieczenia piekarnika" stwierdziłam, że "zapach jaki się wytworzył" (znówu cytat z instrukcji obsługi) czyli mówiąc szczerze - okropny smrodek, nadal się w kuchni unosi, pomimo intensywnego wietrzenia. Postanowiłam więc coś upiec, żeby go choć trochę zneutralizować. Jako że kuchenne zdolności ograniczają się u mnie  do umiejętnego poruszania się po kulinarnych blogach i wyszukiwaniu smakowitych przepisów;) postanowiłam zrobić coś prostego - hmm... powiedzmy - ciasteczka. Znalazłam odpowiedni przepis (na blogu... znajdę, to dopiszę;)) no i wzięłam się do pracy. Szło mi nprawdę nieźle! Do momentu, kiedy ciasteczka wylądowały w piekarniku: pierwsza porcja została totalnie zwęglona! Ale pocieszyłam się, że przynajmniej smrodek chemikaliów został zdominowany przez bardziej przyswajalny zapach spalenizny;))) Kolejna porcja już w miarę nadawała się do konsumpcji, choć do wyglądu, jaki zaprezentowany został w przepisie, to daleko im było, oj daleko... Trzeciej porcji nie było, bo zabrakło składników;) No ale nie zraziłam się tymi niepowodzeniami (częściowymi) i zapragnęłam czegoś więcej. Otóż moim marzeniem było upiec chleb. Naczytałam się przepisów i naoglądałam u  Liski zdjęć z cudnymi bochenkami, stwierdziłam więc, że jeśli spadać, to z wysokiej góry (jeśli kraść, to miliony, jeśli kochać - to księcia...itd;)). Słowem - UPIEKŁAM CHLEB!
Oczywiście wg przepisu z bloga wspomnianej Liski (łatwy chleb żytnio - pszenny ). I (nie mogę w to uwierzyć) udał się!!!






Jest bardzo smaczny.... szczególnie z masłem;)

poniedziałek, 5 lipca 2010

"Róża jest różą, jest różą, jest różą..."


... napisała Gertruda Stein. Trudno napisać coś więcej.
Róże, które są na zdjęciu powyżej, posadziłam w ubiegłym roku, kwitną teraz przepięknie, a bladoróżowa pachnie tak, że nie można oderwać od niej... nosa;





Lipcowa błogość mnie ogarnęła, upały mi nie przeszkadzają. Pszczoły leniwie brzęczą, ja też trochę leniwie, ale coś tam dłubię. Zakupiłam kolejną szafkę i doprowadzam ją do używalności. Zawiśnie w łazience. Witrynka w stanie nieprzemalowanym (jednak;)) zawisła w kącie kuchenno - jadalnym, wygląda jakby od zawsze tam była:) Szkoda tylko, że jej zawartość na razie uboga - nie mam ładnych filiżanek, kielichów...


Pozdrawiam zaglądających:)))

sobota, 3 lipca 2010

Wakacyjne refleksje






Wakacje…
Kto je ma, ten je lubi. Ale nie do końca. Znam dzieci, które kochają chodzić do szkoły, a wakacje to dla nich niezbyt przyjemny czas w ciągu roku. Jak to możliwe? Nasz szkolny dzień zaczyna się od wspólnego śniadania w jadalni, w czasie którego przecież trzeba się uczyć – na przykład smarowania kanapki masłem, krojenia, nalewania herbaty z dzbanka do kubka. Po śniadaniu każda grupa udaje się do swojej sali, gdzie ma przewidziane planem zajęcia. Na przykład uczy się myć zęby po posiłku, począwszy od rozpoznawania własnych przyborów toaletowych, mozolne odkręcanie tubki z pastą i wyciskanie jej na szczoteczkę, po naukę wypluwania wody z ust… I tak codziennie, przez długi czas, aż do skutku. Dalej – zajęcia w klasie z wychowawcą, albo wf w sali gimnastycznej, lub też zajęcia muzyczno – rytmiczne (z panią o tak łagodnym usposobieniu i głosie, że niektórzy za bardzo brykają i rozrabiają - wtedy mogą trafić do drugiej pani, o głosie dziarskim i mocnym, a sposobie bycia bardzo energicznym;) W klasie ćwiczy się przeróżne umiejętności, które mają w przyszłości ułatwić funkcjonowanie w życiu. Wiązanie butów to wyższa szkoła jazdy, ale na szczęście ktoś mądry wymyślił rzepy;). Jaki mamy dziś dzień tygodnia? Jaka pora roku? Miesiąc? Jaka radość, kiedy uda się dobrze odpowiedzieć na pytanie! Przy tym radość nauczyciela często większa, niż radość ucznia;) To mama a to tata. A kto jest na tym zdjęciu? Pokaż, gdzie jesteś TY! Daj czerwony klocek. Ułożymy tę układankę. Co to za zwierzę? I tak dalej, i tak dalej… Nieraz codziennie od nowa i od nowa, aż się uda. Cierpliwie, powoli.
Radość rodziców. Bo syn sam je obiad, choć łyżka ciągle jeszcze się przechyla i zupa wylewa. Smutek rodziców, bo nagle dociera do nich, że córka nigdy nie napisze nawet jednej litery. Bezradność, kiedy zdobyte umiejętności nagle zanikają, pomimo usilnych ćwiczeń. Bywa i tak…
Nasze dzieci kochają szkołę, chociaż ciągle czegoś się od nich wymaga (a nie wyręcza, jak to czasami się dzieje w domu rodzinnym - ale rodzice czasami muszą porozpieszczać;) Bo samodzielność daje radość. Bo tu są koledzy, którzy nie wyśmiewają, nie patrzą z obrzydzeniem na zniekształconą buzię, ręce albo nogi. Tu ciągle się coś dzieje, życie tętni radością. Każdy najmniejszy sukces jest zauważany i podkreślany.

A wakacje? Są potrzebne i dzieciom, i nam. Pod koniec roku szkolnego nasze – wydawałoby się - niewyczerpane pokłady cierpliwości okazują się jednak nieco nadszarpnięte. Zaczyna brakować siły i natchnienia do uatrakcyjniania zajęć (bo u nas nie wystarczy powiedzieć: słuchajcie, popatrz, zrób. Najtrudniej jest zmobilizować, nakłonić dziecko do współpracy, zaciekawić – bo choć nieraz ciągle uczy się go tego samego – ale w bardzo różny sposób, bo inaczej po prostu się znudzi i będzie nas miało w nosie;)) To bardzo wyczerpuje fizycznie i psychicznie. A jeśli na dodatek warunki, w jakich się pracuje, są niedostosowane do potrzeb dzieci, frustracja się pogłębia.

Naszym uczniom wakacje też są potrzebne. Muszą wiedzieć, że na szkole życie się nie kończy, że trzeba umieć radzić sobie w różnych sytuacjach. Że tak naprawdę to „prawdziwe” życie jest poza naszymi murami. Nie wiadomo, jak potoczą się ich dalsze losy. Może będą mieszkali z rodzicami, może trafią na jakieś warsztaty terapii zajęciowej (oby). Część trafi do domów opieki, a te są różne. Najważniejsze, by byli jak najbardziej samodzielni i nie dali sobie zrobić krzywdy. Dobrze jest, gdy rodzice obdarzeni przez los niepełnosprawnym dzieckiem, nie widzą w nauczycielach wrogów, ale sprzymierzeńców w swojej walce o jego dobro. A z tym też różnie bywa...

No i to takie moje refleksje po zakończeniu kolejnego roku szkolnego w ośrodku dla dzieci i młodzieży z głębszym upośledzeniem umysłowym, w którym pracuję już 12 lat…

Ps. Na zdjęciu bukieciki imieninowe dla koleżanek - goździki brodate w połączeniu z piwoniami oczywiście. Nie wiem, czy już pisałam, że kocham piwonie?;) Jako dodatek - liście fiołków - mutantów;)