...

sobota, 11 marca 2017

Staroci część III


Nasz internat sąsiadował z jeszcze z trzema takimi przybytkami, w tym dwoma męskimi, i jednym całkowicie żeńskim. W jednym z internatów był punkt pielęgniarski z możliwością uzyskania zwolnienia z lekcji z powodów zdrowotnych (co było szczególnie istotne w przypadku braku chęci uczestnictwa w klasówce lub odpytywaniu;))
Mieliśmy jedną, zbiorczą stołówkę w osobnym budynku, więc posiłki były okazją do towarzyskich spotkań. Okazywało się to wielce przydatne, kiedy chciało się „przypadkiem” zobaczyć podobającą się aktualnie osobę płci przeciwnej;) Na stołówce wiła się długa kolejka do lady, za którą rezydowały panie pobierające bloczki i wydające dania. W kuchni królowała główna kucharka, zwana  - jakże wdzięcznie - Żanuarią (kto nie oglądał „Niewolnicy Isaury?;))


ponadto często pod jej okiem wprawiały się w swoim zawodzie praktykantki ze szkoły gastronomicznej. Jedzenie było – delikatnie mówiąc – mało atrakcyjne, szczególnie obiady mięsne, wśród których dominowały twarde wołowe „podeszwy” albo obrośnięte w tłuszcz kawałki gotowanej wieprzowiny, tudzież potrawka z kurczaka w smaku bez smaku;). Na śniadania i kolacje podawano przeważnie jakiś ser żółty lub biały, odrobinę dżemu i kawalątek masła, czasami kiełbasę parówkową lub jakieś wędliny typu mielonki, były też zupy mleczne. Chleba zawsze było pod dostatkiem, a rano, jeśli się było wystarczająco szybkim, można było się załapać na bułki. Z owoców dostępne były jabłka, dodawane zazwyczaj do śniadania.  Apetyt wszystkim dopisywał, jak to bywa w tym wieku, więc zjadało się wszystko i jeszcze robiło kanapki do szkoły! 
Początkowo wszystkie karnie biegałyśmy na śniadanie wcześnie rano - nawet kiedy zaczynało się później lekcje. W kolejnych latach wyglądało to tak, że jedna lub dwie osoby szły na stołówkę i przynosiły śniadania śpiącym, a wychowawcy patrzyli już na to bardziej pobłażliwie:) Oczywiście wszystkie przywoziłyśmy wałówki z domu. Nie zliczę, ile smalcu z cebulką pochłonęłyśmy przez te 4 lata;). Nikt wtedy nie przypuszczał, jak popularne i znaczące stanie się później hasło „słoiki”;) My dźwigałyśmy z domów głównie dżemy i ten smalczyk, poza tym jeszcze np. jajka, czy cebulę. Chleb brało się do pokoju na zapas, albo dokupowało, bo stołówkowe jedzenie absolutnie nam nie wystarczało. Kolacje na stołówce wydawano od 18.00, a my około 20.00 robiłyśmy się znowu głodne! Wyciągało się więc maszynkę elektryczną i smażyło górę jajecznicy na kiełbasie i cebuli,  smarowało kromki pasztetem podlaskim czy paprykarzem szczecińskim kupowanym w osiedlowym sklepie. To był czas przemian, sklepy stawały się coraz lepiej zaopatrzone, pojawiały się nowe produkty – smakowe jogurty, serki, konserwy, no i słodycze, w tym moja wielka słabość – wafelki „Elitessa”;)


Nieraz i między obiadem a kolacją trzeba było coś przekąsić, często leciało się wtedy do pobliskiej cukierni po drożdżówki i kremówki lub pyszne kruche babeczki z kremem budyniowym, zbierając jeszcze po drodze zamówienia od zaprzyjaźnionych dziewczyn. Wodę na herbatę czy kawę gotowało się w szklankach za pomocą grzałki, bo czajników elektrycznych nie było (w zasadzie w pokojach nie wolno było używać maszynek elektrycznych i grzałek, ale przymykano na to oko).

Nasze sprzęty elektryczne wyglądały mniej więcej tak:




Od 16.00 do 18.00 obowiązywał czas zwany „nauką własną”, niechętnie wtedy zezwalano na opuszczanie internatu, a jeśli ktoś chciał lub musiał, trzeba było się zwolnić u wychowawcy, podając cel i miejsce, z wpisem do specjalnego zeszytu. Na każdym piętrze była sala przeznaczona do nauki, ze stolikami i krzesłami, czasami rzeczywiście się z niej korzystało, kiedy potrzebowało się ciszy i spokoju, lub lubiło wkuwać na głos;)
W internacie była również niewielka świetlica z podwyższoną sceną i pianinem – użytkowanym przez jednego chłopaka, który cos tam potrafił brzdąkać, oraz z telewizorem, użytkowanym znacznie częściej.
Utkwił mi w pamięci pewien wieczór z „Miasteczkiem Twin Peaks”, i nie wiem, czy dobrze kojarzę, ale ten niesamowity serial leciał chyba w piątki, a ja w piątki zazwyczaj jechałam do domu. Może więc wtedy zostałam na weekend w internacie, a może jednak serial emitowany był w innym dniu tygodnia? W każdym razie wiele z dziewczyn kochało się w agencie Cooperze;)




Pamiętam też podobną atmosferę, kiedy oglądaliśmy „Milczenie owiec”  - chyba z kasety wideo.




Jeśli już jesteśmy przy filmach, to nie mogę nie wspomnieć o „Dirty Dancing”, na którym byłyśmy w kinie (film był już chyba dość długo grany w Polsce, ale ja oglądałam go w czasach internatowych). Patrick Swayze był drugą, obok Dietera Bohlena, miłością Kasi;)



Kasety z muzyką z „Dirty Dancing” i „Miasteczka Twin Peaks” chodziły u nas na okrągło, uczyłyśmy się też tańczyć Mambo;)
Słuchałyśmy często SDM, Kaczmarskiego, czy Grechuty i muzyki popularnej, np. Roxette, Michaela Georga, Madonny, czy bardziej na rockowo – ale w wersji raczej lekkiej - Guns N' Roses, Mr Big, czy Metallica, albo Lady Punk. Na koncercie SDM byłam właśnie w tamtych czasach, razem z Krysią, nigdy już potem. A było pięknie.
W internacie funkcjonowało coś zwanego radiolą, w każdym pokoju był na ścianie głośnik. Czasami przekazywane były w ten sposób komunikaty wychowawców, a dość nieregularnie, ale za to z zacięciem, nadawał jeden z chłopaków – w ten sposób osłuchałam się z muzyką bardziej ambitną, typu Pink Floyd na przykład.
W tym naszym zagłębiu internatowym często organizowane były dyskoteki, na które chodziłam rzadko, jako typowa dzikuska;) A kiedy już poszłam, to czułam się tam fatalnie i oczywiście podpierałam ściany w czasie „wolnych” kawałków.  Moje koleżanki za to tańczyły bez wytchnienia, szczególnie Krysia i Alina – umiały to robić świetnie, ja natomiast nigdy nie nauczyłam się dobrze tańczyć, bo przy dość dobrym słuchu muzycznym mam jakieś dziwne zaburzenia poczucia rytmu podczas ruchu, co mnie peszyło i peszy do dziś.
Krysia i Alina miały starszego brata Andrzeja, który wcześniej zadomowił się w internacie. Kiedy więc dziewczyny dołączyły, do naszego pokoju wędrowały pielgrzymki kolegów Andrzeja, żeby „się zapoznać”  i było bardzo zabawnie;)
Kiedy przychodziła wiosna, często chodziłyśmy na spacery nad pobliski Zalew, albo na lody na B1 - miejsce blisko Placu Centralnego, lub też do koktajlbaru właśnie przy Placu Centralnym, gdzie mieli pyszne desery w pucharkach.
W czasie moich pierwszych lat szkoły średniej nauka religii odbywała się przy kościołach, mieszkańcy internatów – jeśli chcieli – mogli korzystać z takich spotkań w najbliższym kościele na Szklanych Domach, a właściwie jeszcze w kaplicy, bo kościół był w budowie. Do dziś pamiętam te lekcje ze względu na Ojca Bernarda, który nauczył nas czytać Biblię, dyskutować na tematy biblijne, łączyć je z tematyką historyczną i przy tym potrafił traktować nas poważnie, jak ludzi myślących, a nie maluczkich wymagających głównie pouczania. Wtedy zbliżyłam się do Kościoła. W czwartki o 19.00 odbywała się msza dla młodzieży – Wieczernik – odprawiał ją właśnie Ojciec Bernard. Grała schola, było podniośle i inaczej niż zwykle, co nas oczywiście bardzo pociągało. Chodziłyśmy na Wieczernik aż do końca liceum.


Cdn. 

4 komentarze:

  1. Z niecierpliwością zaglądałam tu oczekując na ciąg dalszy opowieści i ... gdy w końcu doczekałam się, przeczytałam jednym tchem nie pozostawiając komentarza. Dziś przychodzę to naprawić. A. czy Ty przypadkiem nie jesteś moja bliźniaczką, hehhe, a może w tamtym czasie wszystkie miałyśmy podobne dzieciństwa, młodość?
    Pozdrawiam i ....
    z niecierpliwością zaglądam po więcej:) i może jakiś królik - tilda pokaże się?

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba jednak nie wszystkie miałyśmy podobnie, wolę wersję z bliźniaczką;)
    Szyje się coś tam, pewnie wkrótce się pokaże na blogu, pozdrawiam cieplutko i wiosennie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. zaczynam żałować, że nie mieszkałam w internacie i to te kilka lat wcześniej:) Słyszałam z maminych opowiadań bo ona tak sobie mieszkała choć wcale bardzo daleko do domu nie miała:) Chyba chciała zaznać tego internatowego życia:)
    Ale dyskoteki na sali gimnastycznej pamiętam i to była również moja zmora- tany w kółku albo siedzenie w szatni i "poprawianie się" xD
    ehh to były czasy:)

    OdpowiedzUsuń
  4. ach ten dirty dancing na zawsze zagościł mi w serduchu. Oglądałam setki razy, znałam na pamięć chyba każdą kwestię w czasach dawnych, nastoletnich. A i teraz badzo miło wspominam

    OdpowiedzUsuń